wtorek, 23 grudnia 2014

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta....

No nie da się ukryć. 23 grudzień..już za chwilę, jak co roku, Bóg się narodzi, młodzież zaleję się w trupa na pasterce (przynajmniej  nikt w tym roku nie zamarznie...no chyba, że jakiś zdolniacha się zatrzaśnie w zamrażarce), ludzie mający wszystko w dupie, nagle zaczną wykrzykiwać "wesołych świąt!". No cóż. Taka tradycja.

Ja napisałem list do Świętego Mikołaja, ale nie czekając na jego odpowiedź, sam zdecydowałem sobie coś sprezentować. Jak wiadomo kobiecie torebkę, a  facetowi...buty do bieganie. Dzięki kobiecie o pięknym imieniu Wyprzedaż, nabyłem drogą kupna (werble):

Panie i Panowie przed Wami Mizuno Wave Ascend 7. Jak mówi opis producenta to but terenowy charakteryzujący się bardzo dobrą przyczepnością do podłoża, idealne do biegania w grząskim terenie.
Czy tak jest? Okaże się. A kiedy? A 25 kwietnia 2015. A czemu akurat wtedy? Bo sprawiłem sobie, wraz z butami, drugi prezent (znów werble):


(tu powinno być zdjęcie numeru startowego Wielkiej Prehyby, ale będzie on dopiero wydawany w dniu zawodów)

Tak, tak. Przetarcie przed pierwszą setką. Maraton w górach. Przewyższenie 1925 metrów (nie mam pojęcia czy to dużo, ale  brzmi nieźle). Więcej info na stronie producenta  http://biegiwszczawnicy.pl/wielka-prehyba/ 
Nie mogę się doczekać. To pewnie będzie mój pierwszy i ostatni trening w górach. Chyba, że wysupłam parę polskich złotych i wyskoczę jeszcze kiedyś, gdzieś, w ramach przygotowań... Urlop w marcu przewiduję też w górzystych rejonach, ale jeszcze nie wiem jak tam będzie.
Jeżeli ktoś z Was wybiera się na któryś z biegów w Szczawnicy - zapraszam na piwko po biegu. Albo na coś mocniejszego...
Znaczy, żeby nie było - na nogi wrzucę jej już wcześniej, bo w drugi dzień świąt, specjalnie wybiorę się na przebieżkę po jakimś lesie.

Tyle z dobrych wieści. Pozostałe jakie mam, to, nawiązując do pierwszego akapitu: 

Wesołych Świąt!


 

niedziela, 7 grudnia 2014

Sapiący święty, czyli poczuć się jak koń.

Bieg Mikołajów (ten konkretnie www.biegmikolajowy.pl bo biegów z Mikołajami, jak nasrał...), bieg charytatywny, bieg po nic. W takiej właśnie kolejności, tak bym go przedstawił.
Bieg Mikołajów, bo w czerwonych czapkach, z białym pomponem.
Bieg charytatywny, bo na jasno określony, szlachetny cel. Chociaż nie wiem, czy te dzieciaki, z Centrum Zdrowia Dziecka z oddziału Nefrologii nie wolałyby, żeby dać im kasę, która poszła na zapisy (a tak tylko złotówka, od przebiegniętego kilometra, czyli według mojego zegarka "wybiegałem" im całe 9,7 pln).
Bieg po nic, bo ani się nie ścigałem, ani się nie przygotowywałem...Tak tylko dla zabawy i dla towarzystwa. No i z racji tego, że bieg odbywał się na służewieckim torze wyścigów konnych, aby poczuć się jak koń :)
Zabawowo wypadło całkiem, całkiem. Miło popatrzyć jak upada wypielęgnowany w dzieciństwie mit Świętego Mikołaja. Ten uroczy, dobry staruszek, w dniu dzisiejszy okazał swoje prawdziwe oblicze. Charczącego, smarkającego, dyszącego, jak na niemieckim pornolu z lat osiemdziesiątych, biegającego łobuza, który trzymając się za wątrobę, rzuca kurwami na prawo i lewo.
Dodatkowo, bieg dzisiejszy potraktowałem, jako przedsmak treningów back to back. Wczorajszy wieczór uraczyło mi dwudziestopięciokilometrowe wybieganie (polecam Łazienki Królewskie - piękna iluminacja plus światełka nad Agrykolą), a dzisiaj Bieg Mikołajów plus pięć kilometrów. Nogi czuć (po kąpieli to piszę,  żeby nie było). Ze wskazaniem na uda. Aż strach pomyśleć co będzie, jak zwiększy się przebieg pierwszego i drugiego dnia. Ale nie będę się tym na razie martwił.

No to skoro trening był udany, dobry uczynek został zrobiony i...i...W sumie te dwie rzeczy wystarczą, to czas napić się piwa.

Pozdro dla Mikołajów biegających w ten  weekend po całej Polsce. 

wtorek, 2 grudnia 2014

No i liść opadł....

Szybko zleciało...Listopad miał być miesiącem wdrożenia się w reżim treningowy, a wyszło..hm...jak wyszło. Patrząc na suche cyferki, to nie tak źle - zrobiony kilometraż, w porównaniu z październikowym, to duży przeskok ( z 90km na 212km), zrobione jedno trzydziestokilometrowe wybieganie, wdrażanie się w zbiegi...No, ale niech te plusy nie przysłonią nam minusów :) Waga w górę o trzy kilo, powrót do jarania szlugów, nie tylko "przy wódzie", odpuszczanie dni treningowych,  tempo biegu duuuży zjazd...
No i cytując poetę, bo tylko SZtuka, przez duże SZ odda ten stan:

Wszystkie jazdy na zerwanym, które robię na imprezkach
to najlepsze wspomnienia, gdybym tylko je pamiętał
Całą noc najebany...


Mówiąc szczerze, ostatni tydzień, pod tym względem był owocny - co zreszta będzie widać na poniższym obrazie (tytuł obrazu "Ja i moje listopadowe zmagania, w ujęciu greenshota")




No cóż..Nie pozostaje nic innego tylko wierzyć w to, że grudzień będzie przynajmniej tak samo udany. W obu konkurencjach :)
Niby pogoda nie zachęca (wieje jak w kieleckim.Przynajmniej jak w kieleckim), no ale kurwcze, to nie pierwsza zimy, którą będę biegał..ale mówiąc szczerze, czegoś mi brakuje.Nie wiem sam co to jest.Zapał?Radość?Sens?A może po prostu mam kryzys wieku średniego...
I ciemno się zaczyna robić - czas na zakup czołówki. Tylko jakichś wyjadaczy muszę podpytać o ilość luksów czy innych lumenów, żebym nie musiał się noktowizorem wspierać.
Aloha!



czwartek, 13 listopada 2014

Jesienna deprecha....

Cudowna jest jesień tego roku. Raz, jeden jedyny raz się zdarzyło, podczas biegania, że, jak to ujął pewien poeta,  deszcz padał, napierdalał...  Nic tylko biegać. I chlać. I chlać i biegać.  Mówiąc szczerze, oba te akcenty, rozkładają się pół na pół. Remis bez wskazania. Na każdy trening przypada jakieś wydarzenie. Imieniny. Awans w Lidze Europy. Wizyta w mieście spoko DJ. Powrót dawno niewidzianych ludzi z zesłania za miasto. Można mnożyć.
 Niby upadlanie się wódą, koliduje mi z treningiem - jakoś sie nie mogę wdrożyć w tryb czterech treningów w tygodniu, ale jakoś to przeboleję. W połowie grudnia kończę, minimum do wiosny, zajęcia z piłki kopanej, więc okienko na dzień treningowy będzie jak znalazł.  No i doszedłem do wniosku, że jednak potrzebuję więcej czasu na to, żeby wskoczyć na wyższe obroty. Chociaż i tak na dziś, w połowie miesiąca, licznik pokazuje więcej zrobionych kilometrów niż w październiku (wiem, wiem... klepanie kilometrów nie ma sensu, liczy się jakość, a nie ilość ..bla, bla, bla..takie tam frazesy), więc progres (no, progresik) jest.
Póki co sam schemat tygodnia treningowego jest prosty:
1. Parę kilometrów na granicy I/II zakresu plus podbiegi (będę starał się zamknąć miesiąc liczbą 20 podbiegów po 150 m)
2. Wybiaeganie/rozbieganie/jak zwał tak zwał 10-12 km w zależności od nastroju
3. Parę kilometrów w I zakresie plus parę w drugim. Ewentualnie zamiast drugiego kilkanaście przebieżek. W zależności od nastroju
4. Dłuuuuuugie wybieganie (no dobra na razie z jednym "u" w środku - bo maksymalnie 23 km)
Tyle, że na razie zawsze coś z tygodnia wypadnie  - poza długim wybieganiem. Żeby nie wiem co nie ma przebacz.  Z resztą odczuwam olbrzymią  radość, wychodzenia na długie wybieganie, gdy podczas wysiłku zamiast potu, wydziela się z ciecz o smaku słono-alkoholowym (no i god save the quechua ...że też ja wcześniej sobie tego plecaka na kacowe wybiegania nie nosiłem). 

Na koniec mały kącik poetycko-sportowy.  

 po dobrej wódzie
lepszy jestem w dżudzie
a po ostrym chlaniu
 jestem mistrzem w bieganiu

 

niedziela, 2 listopada 2014

Już na tropie jest Inspektor Gadżet....

 Specyfika biegu na setkę wymaga, poza odpowiednimi przygotowaniami, rozszerzenie asortymentu przedmiotów niezbędnych (chyba niezbędnych; nie wiem amatorem jestem i laikiem, więc mogę pieprzyć trzy po trzy...), z którymi nigdy w życiu styczności nie miałem. Nie miałem, bo, parafrazując pewną kampanie społeczną  nie brałem, bo nie potrzebowałem brać...  Teraz jednak czas warto rozpocząć wyścig zbrojeń. Musze przyznać, że producenci sprzętów wszelakich nie zasypiają gruszek w popiele i ogrom towarów powala na kolana.  Gdybym był galerianką, to pewnie do pięćdziesiątego roku życia bym zaprztalał zarobkowo po Galerii Mokotów, żeby to wszytsko mieć :)
Po zachłyśnięciu się tym jakie to wszystko piękne, cudne i niezbędne  i w ogóle odkurzyłem swój dawno nie używany zdrowy rozsądek  i przygotowałem krótką listę.
Pierwsza rzecz - plecak z bukłakiem. Czego by o mnie nie mówić,  to podczas biegania, chleję w opór. Serio. Przyzwyczaiłem się do delektowania się jakimkolwiek napojem raz na kilometr i  żebym pękł muszę się napić. Na dokładkę, dość często zdarza mi się wyjść na trening na strasznym kacu i wtedy moje potrzeby rosną jeszcze bardziej. Trzymając się terminologii samochodowej spalam jakieś 0,5litra izo/20km. Oczywiście w ekstremalnych przypadkach, tak samo jak samochód, więcej.
Rzecz druga - czołówka. Zdecydowana większość setek, z których miałem przyjemność czytać relacje, startuje w jakichś nieludzkich godzinach. W takich, których przeważnie się nie pamięta -  3:00 czy 4:00.I się leci po tych terenach niezurbanizowanych, gdzie jest ciemno jak w ....hm...hm....no nie pasuje tylko jedno - jest ciemno jak w dupie.
W dalszej perspektywie być może jakieś trialowe buty, ale będę o tym myślał, jak będę musiał pożegnać obecne.

Poszukiwania plecaka nie trwały w sumie długo. Fajnie sobie poczytać o użytych w plecakach technologiach i wymyślnych trikach (chociaż też bawi - wyczaiłem plecak z "aktywnym zawieszeniem". Ciekawe czy pneumatyczne czy hydrauliczne hahaha..) jednak przy cyferkach włosy stają dęba. Co poradzić? W domu się nie przelewa (raczej przepala i przepija), grubych baniek nie zarabiam, więc jednym z głównych wyznaczników jest cena.
Z pomocą przyszedł nieoceniony  Decathlon, ze swoją marką Quechua i drogą kupna nabyłem takie oto cudo:
Model MT20.
Bukłak jest, rurka jest, jakieś kieszonki są, miejsce w plecaku na jakieś pierdolety po napełnieniu bukłaka jest...chyba więcej do szczęścia nie będzie potrzebne.
Dzisiaj zabrałem go w dziewiczy rejs. Pierwsze wrażenie: kurna..jakie to dziwne..biegnę z plecakiem. woda cichutko chlapie w plecaczku, gumowa rura popiskuje, ludzie się na Ciebie gapią jak na idiotę..
Ale z upływem dystansu zapominałem o tym, że go mam ze sobą. Przypominałem sobie tylko wtedy, gdy sięgałem po rurę, żeby złapać łyka (pierwsza uwaga jaka mam - po użyciu i "zamknięciu" ustnika, jeszcze się  z niego trochę ulewa; nie to żeby jakoś przeszkadzało,  ale ...).
Ciekawi mnie tylko jak się sprawdzi w zimę. Bo nie wierzę, że ten cholerny ustnik nie zamarznie :) Z bidonem nie było kłopotu, po prostu odkręcałem korek i chlup...a tu? Trzeba będzie coś opracowac na mrozy.  No i  ciekawe po jakim dystansie zaczyna wkurwiać. Po 23km jeszcze nie...



niedziela, 26 października 2014

Bomba poszla w gorę!

Hahaha ....Wielkie słowa w temacie na opisanie rzeczy małej. W końcu, po prawie trzydziestodniowym lenistwie (bo jak inaczej określić przebieg w ciągu października równy 44 km? I to w większości zrobiony jako rozbiegania po Maratonie Warszawskim), w pełni świadomie rozpoczynam przygotowania. Wczoraj pierwsze 11 km na długiej drodze, która mnie czeka, ale nie od razu Kraków zbudowali. Myślę, że minimum miesiąc zajmie powrót to szeroko rozumianego "stanu używalności". Jak zobaczyłem wczoraj, że w tempie 5:18/km serce mi wali 148 razy na minutę, to sam się wyśmiałem (na oko przy takim tętnie tempo powinienem  mieć ze 20-25 sekund mniejsze).
Od razu też, poszedłem świętować powrót do treningu upodleniem się na parapetówce. No cóż...taki mamy klimat. Mało sportowy tryb życia to ja. Wbrew pozorom jednak, to spotkanie towarzyskie miało, dla mnie, pewien wydźwięk dydaktyczny. Człowiek, który był organizatorem,  gospodarzem i nabywca nieruchomości dążył do tego kilka lat. Krok za krokiem. Małymi kroczkami. Cierpliwie. Bez chodzenia na skróty (ogólnie to skomplikowana historia, więc uwierzcie po prostu, że tak było).
Przypuszczam, że w dążeniu do mojego celu będzie bardzo podobnie. Nigdy nie zrealizowałem całego programu treningowego, który miał mnie przygotować do biegu. Zawsze miałem  jakąś wymówkę, żeby czegoś nie zrobić (żeby nie było jednak, że jestem leniem, ok? Nie, nie, nie...mówię o kilku treningach 5-6 w sakli np. półrocznych przygotowań). Niby nic, a możne to właśnie ich brak sprawiał to,  że pewne wyścigi toczyły się tak, jak się toczyły. Może wyolbrzymiam i dramatyzuję (nie wiem, bo przecież będę to robił po raz pierwszy), ale dystans równy stu kilometrom szybciutko wykaże braki w przygotowaniu...A tego wolałbym uniknąć, bo i tak wiadomo, zę będzie ciężko. Czy się uda? Mam nadzieję, że tak...

Koniec końców, jakie to jednak piękne, że spotkanie na którym wóda leje się strumieniami, a rozmowy dochodzą do poziomu aaaaaaaaaleeeeesienaeeeeebałeeeemmmm, dają materiał do przemyśleń z wiązanych z bieganiem :)






czwartek, 23 października 2014

Lepiej mądrze stać...

Jeszcze tylko dwa dni i znów będzie można ruszyć szybciej  kończynami! Yeah! Rany po wkłutym tuszu już się prawie zarosły, więc będzie można porzucić bezsens siedzenia na tyłku i rozpocząc bezsens biegania.
Jasna sprawa, ze narzuca się pierwsze pytanie. Jak to zrobić, do diaska. Internet, jak to internet - ile stron, tyle konceptów na plany treningowe. Jedni radzą, żeby orać po 53651768 kilometrów w tygodniu, drudzy mniej, ale szybciej, trzeci w ogóle odlatują z dziwnymi pomysłami... Jak głosi cytat z polskiej kinematografii "I tak, kurwa, do zajebania!". Szału można dostać.
W głowie krystalizuje mi się pomysł na pozostanie przy tym co robiłem do maratonu (Panie Skarżyński, Panie Gajdus pozdrawiam serdecznie), tylko na trochę większą skalę i z rozłożeniem akcentów na inne rzeczy. Więcej długich wybiegań, mniej robienia szybkości. Bardziej skupić się na zapieprzaniu w dół, niż w górę. No i zrobić w końcu coś,  do czego nie mogę się przekonać od pamiętnego zakładu, a co wbijają do głowy wszyscy trenerzy. Core stability i inne ćwiczenia....Wrrrr....nie cierpię, nie znoszę, zostawcie mnie w spokoju. Ja i mój core i bez ćwiczeń mamy się dobrze (chociaż wiedząc, że od 35 kilometra zaczyna mnie łupać w plecach, to  rozsądek mówi "do it bo inaczej  urwę Ci ryja"* ).
Z tymi górami tylko trochę słabo. Pobiegał by człowiek po pięknych szlakach, pooglądał zapierające dech w piersiach krajobrazy, poczuł tę moc, która czai w górach... A tu uj (bez "ch")...Kopa Cwila w górę w dół..o..albo dla urozmaicenia chwili Górka Szczęśliwicka. Bomba. Z drugiej strony, jakby się dobrze zastanowić, to takie latanie pod jedną górę może wzmocnić człowieka psychicznie. Chyba.

Na koniec, nie pozostaje nic innego, niż odpowiedzieć sobie na pytanie nurtujące filozofów od lat. Skoro lepiej, żeby piłkarz mądrze stał, niż głupio biegał, to co ma robić mądrze biegacz?
Nie mam zielonego pojęcia.








*O matko dwa cytaty z jednego filmu...nie jest dobrze

poniedziałek, 20 października 2014

Nowa setka nowe wyzwanie.

Wiele pomysłów i decyzji zaczyna się w szklanym naczyniu z wódą. Serio. Konsekwencje często bywają hm...cokolwiek dziwne. Złamana noga. Dziecko. Odebrane prawo jazdy. 100 pln mandatu. Pewnie każdy z Was (no dobra - za wyłączeniem niepijących malkontentów) mógłby podzielić się jakąś historią z tej dziedziny. Lepszą, gorszą, z morałem, całkowicie bez sensu, mądrą, głupią, pełną "słuuuuchaj mnieeee zioooomek, bądź wypełnioną dykcją prawdziwego radiowca.
 U mnie jedno ze spotkań towarzyskich zakrapianych procentami (trunki od 5% do 45%) zakończyło się zakładem o dwa piwa, że przebiegnę maraton. A co! Wtedy to było proste:
-Kochanieńki!42 km ? Tyle co pierdnąć, a później dołożyć te 195 metrów...
I tak to się zaczęło moje bieganie (swoją drogą dzięki Jacek).

To było jakieś 54 miesiące temu. Zakład wygrałem ( w końcu dwa piwa piechotą nie chodzą, nie?), później przebiegłem drugi maraton, trzeci, czwarty...(spoko, spoko nie będę wyliczał dalej, bo na czterech się, póki co,  skończyło). Przy czwartym,  gdy pół roku morderczych (hahaha) treningów dało poprawę 0,7 sekundy na kilometr w porównaniu do poprzedniego (dla leniwców 30 sekund), stwierdziłem, że trzeba coś zrobić. Zmienić. Pytanie tylko co?
Trening? Nie dam rady dołożyć czegoś więcej. 4 dni w tygodniu to max. Mój organizm więcej nie przełknie
Styl życia? No nie....Nie pić? Nie używać? Palenie w sumie mógłbym (znów) rzucić.Ale jeszcze nie dzisiaj. Od pierwszego może?
Dyscyplinę? Nieee..pierdolę. Lubię biegać.
To co??? Wraz z kolejną setką odpowiedź nasunęła się sama. Dystans głąbie! Skoro nie będziesz szybszy - sorry ale od Jezusa jestem starszy..znaczy od jego wieku jak umarł, a nie, że mam prawie dwa tysiące lat, więc idź w ilość.
W sumie już mi się to kiedyś roiło w głowie i...i dziś przy dawce pysznej cytrynówki (też wygrana w zakładzie :) ) postanowiłem. W 2015 lecę 100km .
Pewnie raczej w czerwcu (Sudecka Setka wygląda obiecująco) niż w styczniu (no nie po Sylwestrze....), ale w 2015.Koniec. Kropka. Postanowione.