poniedziałek, 18 maja 2015

50ml czyli pół...ale za to na raz.

Czuwaj!

           Ze względu na to, że dotrzymuję obietnic, zupełnie jak harcerz, stad takie, a nie inne powitanie. Obiecałem sobie strzelić pięćdziesiątkę treningowo i słowo ciałem się stało. W niedzielę dołączyłem do grona zacnych, jak to mówi moja Ukochana, debili i wariatów (mówi to jednak z wydźwiękiem pozytywnym, więc awantury i przemocy domowej nie było). Wrażenie? Jak maraton, tyle, że dłużej. Dodatkowo starałem się twardo trzymać tego, że bieg ten, ma mnie nie tylko przygotować na długi wysiłek, ale i na to, by wybić sobie z głowy głupie pomysły typu skoro teraz czuję się świetnie, to parę kilometrów pobiegne szybko, a później, jeżeli będzie taka potrzeba, to zwonię i odpocznę. Znacie pewnie to uczucie, nie? Każdy kto biega, chyba, je zna. Ustaliłem, że będę trzymał tempo między 5:55 a 6:05 na kilometr i żeby gonił mnie dziki zwierzak, to nie przyspieszę. I z małymi wahnięciami (plus minus 5 sekund od czasu do czasu) się udawało. Się udawało do trzydziestego kilometra. Później, bez najmniejszego ostrzeżenia, przy zachowaniu tętna na tym samym poziomie, tempo siadło. 6:19, 6:20. 6:23,  kilka razy powyżej 6:30 (skrajny przypadek to aż 7:12 na 47 kilometrze, ale fakt jest taki, ze tam lekko pod górę było). Kiepski prognostyk. Drugie (pierwsze było po Wielkiej Prehybie) ziarno niepewności zostało zasiane...Przebiec drugie tyle?? I to w górach?? Jakby nie było Kampinos płaski jak naleśnik (mi wyszło 182 m przewyższenia podczas biegu, to co to jest?). Bez szans. Jak to mówią, pierwsze 50 km biegnie się nogami, drugi 50 km biegnie się głową (chociaż, niektórzy mówią, że pierwsze 100km się biegnie nogami, a resztę głową. Nie wierze im...). Czy moja głowa uciągnie coś takiego? Nie wydaje mnie się... Z resztą wszyscy na osiedlu wiedzą, ze głowę mam niezbyt tęgą. Fakt, że do picia, ale pewnie się przekłada jedno na drugie.
           Mam w planach za dwa tygodnie zrobić jeszcze jeden taki trening. Może nawet w trochę wolniejszym tempie (od razu założyć docelowe 6:10 - 6:15). Pewnie powinienem dać sobie trochę większą przerwę między takim treningami, ale, tydzień później, będzie już tylko dwa tygodnie do Sudeckiej Setki, więc też byłoby słabo. Czy pójdzie lepiej? Oby.
                Co jeszcze? Skończyłem tak najedzony, że nawet nie poszedłem na obiad po biegu. Dwa żele, kanapka z masłem orzechowym, makaron chiński (jakaś 1/3 paczki z zupki chińskiej) z połówką awokado, kilka rodzynek - tak wyglądało biegowe menu. Aaaaaa..i dwa herbatniki z łakomstwa. Więc tu było ok. I nawodnienie, sądząc po kolorze moczu, też w porządalu.Na plusik jeszcze to, że nie zdycham dzisiaj. Z lasu wróciłem, wziąłem kąpiel, strzeliłem piwko, wino, obejrzałem mecz....i dziś wstałem jak młody buk (tak, mam na myśli drzewo, które u niektórych było symbolem miłości, płodności i cierpliwości, zeby nie było, ze w trzyliterowym słowie, dwa błedy zrobiłem). Nawet kaca nie miałem.

Dla tych, dla których jeden obraz wart jest pięćdziesięciu tysięcy słów (albo metrów):


    Pomijając całą tą otoczkę - jedzenie, nawadnianie, trening, prognozy ble, ble, ble...Polecam każdemu takie wybieganie. Człowiek, przyroda, zjednoczenie...Sama frajda. Tak się radośnie czułem, że na parking, który był dla mnie początkiem i końcem biegania, wpadłem z radosnym okrzykiem na ustach. Czym zadziwiłem i ubawiłem (mocno)sieniorską ekipę żeńską uprawiającą nordic-walking czy jak kto woli chodzenie z badylami.




środa, 13 maja 2015

Black night...

        Co by dużo nie mówić, kiedyś to robili numery. I muzyka i teksty...Weźmy pod lupę piosenkę z 1970 roku.:
Black night is not right,
I don't feel so bright...
  
       I to jest   prawda, jak w mordę dał. Skąd to wiem? Prosta sprawa - wybrałem się na bieganie z czołówką. Do tej pory, jedyne gdzie z nią się udawałem, to tereny w pełni zurbanizowane (na potrzebę tekstu Łazienki Królewskie są także terenem w pełni zurbanizowanym). Niby tam ciemno, ale zawsze gdzieś jakiś refleks światła, jakiś błysk latarni, samochód z ksenonami, rowerzysta z lampeczką...Coś zawsze gdzieś rozjaśni mrok. Tym razem, w ramach przygotowań wybrałem się nocą do lasu. Normalnie jak bieg w czarnej dupie dziurze. Widzisz tylko to, na co padnie światło lampki, a reszta pogrążona w ciemnościach. Źle mówię - pogrążona w cholernej nicości. 
       Wrażenia? Skok adrenaliny jest. Niby jestem dorosłym facetem i żadnego lęku przed taką wycieczką nie czułem, ale wyskakujący, nagle, z za krzaka jelonek, może sprawić, że mózg wysyła sygnał do zwieraczy, ze chyba warto wypuścić coś odstraszającego. Drugie wrażenie? Nocą w lesie jest cholernie głośno. Wszelkie leśne stwory, chyba tylko czekają na to, aż zgaśnie światło i ludzie zabiorą się do domów. Wtedy zaczyna się koncert - ptaszyska, żaby jakieś...Posłuchać  jest miło. I słuchałbym, rozkoszował się każdym dźwiękiem, gdyby nie to, że w takim biegu muszę być non stop skupiony. Chwila rozluźnienia, chwila odpłynięcia gdzieś myślami, powodowała, że się potykałem. Podobnie z rozglądaniem się. Normalnie, w dzień, biegniesz i podziwiasz ten cały las. Drzewa, krzaki...A w nocy? Światło pada tam gdzie odkręcasz głowę. Patrzysz w lewo, chcąc jednocześnie kątem oka widzieć co masz pod nogami? Nie ma szansy..W prawą stronę, co może być zaskakujące, jest tak samo.  Dodatkowo światło z czołówki (nie wiem, może akurat tej, która ja mam),  wysysa barwy z otoczenia. Wszystko jest takie blado nijakie. Patrzę na ziemie i nie wiem, czy to runo leśne, czy ścieżka....A jeszcze trzeba na oznakowania szlaku patrzeć, żeby wybiec tam, gdzie się chce, a nie w Berlinie czy innym mieście...
        Jak na pierwszy raz to uczucia mam mieszane, z przewaga jednak tych negatywnych. Wolę widzieć co się dzieje wkoło mnie. Jak połączę, w wyobraźni,  zbiegi ze Szczawnicy, z tymi ciemnościami i światłem z czołówki, to już widzę swoje połamane nogi i guzy na głowie. Dodatkowo, gdy słyszę, że niektórzy latają po lesie w nocy, bez żadnego świtała, to przed oczami staje mi pewne wydarzenie z dzieciństwa. Mazury.. góra ze zboczami porośniętymi gęsto drzewami...bluza narzucana na głowę, przez którą ledwo co widać...szybki zbieg ...błysk...a później już tylko namiot i guz na czole. Tak, więc tego...dzięki..nie skorzystam.
          Mając jednak na uwadze to, że Sudecka Setka startuje o 22:00, a słońce wschodzi w czerwcu koło 4:00 (tak mi się coś kojarzy.. podczas powrotów o tej godzinie przeważnie kiepsko u mnie z pamięcią...), co oznacza 6 godzin biegu w ciemnościach, wybiorę się jeszcze przed tym startem na nocne bieganie.
          Co ciekawe 25 kilometrów w ciemnościach i 25 kilometrów wykonanych dzień później (taki back to back w sumie...9 godzin między biegami) zrobiłem w takim samym tempie. A więc, nawet jak będzie jasno to za cholerę szybciej nie pobiegnę.

..I don't need a dark tree,
I don't want a rough sea,
I can't feel, I can't see...



A dla tych, którzy nie znają cytowanej pieśni: