wtorek, 23 czerwca 2015

Gloria!

To już. Plan wykonany. Koniec. Możemy rozejść się do domów. Byłem. Przeżyłem. Zobaczyłem. Niesamowite uczucie. Trudno opisac to wszystko co się działo ze mną i wokół mnie. 

O samym biegu. 

Start z rynku o 22:00. Huk fajerwerków, zawodzenie konferansjero-spikera. I tłum wariatów. Tłum, który wystartował i prze do przodu, napędzany całodziennym oczekiwaniem na tę właśnie chwilę. Jedni jak z procy - oni znają swoją wartość. Robią to nie pierwszy raz, wiedzą co ich czeka, wiedzą czego się spodziewać. Drudzy lekkim truchtem - już to robili, już startowali w biegach ultra, ale nie są jeszcze pewni reakcji swoich organizmów. Kolejni - jak ja - powłóczący noga za nogą - wszak to dopiero dwa metry i nie wiadomo co będzie dalej. Czołówki zapalające się, gdy kończy się 'runda honorowa" po mieście. Zaczynają się góry. To, że biegłem ostatni pozwalało na obserwację fantastycznego zjawiska - żywa linia białych świateł, która biegła po czarnych zboczach góry. Nauczony doświadczeniem (polecam powiedzenie "jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz"), starałem się w pełni koncentrować na tym co mam pod nogami, żeby  nie skończyć już na starcie. Droga, po której się biegło, to pokruszone kamienie o dość ostrych krawędziach. Chwila nieuwagi mogłaby skończyć wyścig bieg. Wokół  duzo ludzi. Ludzi, którzy, o zgrozo, wyglądają jak stali pacjenci szpitali i ZUSU. Mają po 60, 70 lat...mają sandały na nogach,  dresy Polsportu sprzed lat...mają więcej siły ode mnie. Wyprzedzają mnie jak chcą. W środku słyszę głos Przyspiesz! Nie daj się tak! Na co Ty im pozwalasz!  Jednak opanowuję demona siedzącego we mnie i realizuję wczesniej nakreślony plan: powoli, ale do przodu.
Pierwszy punkt żywieniowy i pierwszy zgrzyt - ciągle jestem jednym z ostatnich i zabrakło kanapek i słodkich bułek. Zostały banany, więc żrę trzy i lezę dalej. Trochę się niepokoję, że na kolejnych punktach też tak będzie, a zakładałem sobie  sporo jeść (naczytał się człowiek, że im dalej tym z jedzeniem gorzej...). Po czterech, pięciu  godzinach (czyli circa 35 km)  zaczynam mieć dość ciemności. Lampka zaczyna przygasać (taaa..40h na jednych bateriach z pełną mocą..litości Panie Producencie), chcę Słońca. Mówię sobie, że świt mnie odmieni. I tak też się stało. Dzikie podejście na  Dzikowiec, 55 km,  piękny świt, miłe powitanie na punkcie żywieniowym...czego chciec więcj:
Zdjęcie ukradzione z fejsbunia Pani Olki Hamerskiej (notabene bardzo uroczej persony)
Odmienił.  Było cudownie do jakiegoś 62km. Potem wydarzył się dramat. Prąd mi odcięło, kryzys jakiś dopadł, śpiący się zrobiłem. Zacząłem mieć lekkie halucynacje - trawa rosła w oczach, kamienie zaczynały się poruszać. Co jest kurwa? pytam siebie w myślach. Pomimo tego w głowie jedna myśl - zdechniesz, a zrobisz te sto kilometrów. Nie siadaj. Nie śpij. Biegnij.Idź.Biegnij.Idź.Biegnij.Idź....i tak do zajebania.
Na całe szczęście, około 70 km przeszło. Nie, że nagle zrobiło się z górki i poczułem się jak nowo narodzony, ale nie było dramatu. Nawet na skrócie - 72km - spokojnym głosem, można było powiedzieć, że idzie się dalej. Później jeszcze punkt żywieniowy ze strażakami i Welcome to Boguszów-Gorce! Ciach, ciach po mieście, pyk, pyk po schodkach (ten co to wymyślił powinien sam po nich się powspinac po 15 godzinach na nogach), ostatnia górka i koniec. Stadion. Meta. Udało się. Najdłużej twrający wysiłek w moim życiu. Jedno z marzeń ziściło się. Cudowna chwila.

Poza biegiem.

Hm...tu chyba trochę poczekam, żeby w sposób   uporządkowany coś powiedzieć. Wysnuć wnioski i takie tam. Póki co, w dalszym ciągu cieszę się tym, że się udało.

Gloria victis.Gloria victoribus.

Tylko pytam czemu bieg na 96 km nazywa się setką?


piątek, 5 czerwca 2015

A jednak to jest....

...Spartaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!

        Dla tych co nie śledzą (czyli dla praktycznie  wszystkich)  nawiązuję do dnia drugiego lutego roku pańskiego dwa tysiące piętnastego. Stało się. Stało się po raz pierwszy w życiu. Pękło 300 kilometrów. W maju licznik zatrzymał się na 359 kilometrach. Teraz wiem skąd to ciągłe uczucie zużycia i ogólnego przemęczenia. Trochę ten przebieg dał mi w kość. Robotę zrobiły dwie pięćdziesiątki, które zrobiłem. I pierwsza i druga powiedziała mi:
-Stary, setkę to Ty naprawdę rób w barach. Bo ta sudecka, to Ci bokiem wyjdzie.

          No cóż..jeszcze zobaczymy ...Chociaż mogą mieć, cholery, rację. Dodatkowo miałem już sen o Sudeckiej Setce. Wystartowałem i biegłem...i biegłem...i biegłem..i punkty kontrolne, były połączeniem pijalni wód (bynajmniej nie mineralnych) z  pizzerią. Na każdym punkcie robiło się mniej więcej ćwiartkę wódki i dwa kawałki pizzy i biegło się dalej. Na ostatnim punkcie przed metą, miałem jeszcze trzy minuty, żeby się zmieścić w limicie czasowym, walnąłem kielicha, zagryzłem pizzą, poderwałem się na nogi, podbiegłem co sił i....się obudziłem. Teraz nie wiem czy skończyłem czy nie. Przez to się nie przekonam czy miewam prorocze sny.
          Maj, był miesiącem jeszcze jednego jubileuszu. Trzydziestego maja, przekroczyłem kilometr numer dziesięć tysięcy, od czasu kiedy prowadzę runloga (czyli prawie od początku, swoich biegowych początków). Czyli mógłbym pobiec do Lizbony (a czemu tam? Bo uwielbiam to miasto), wrócić do Warszawy, a zorientowawszy się przy drzwiach, że klucze zostały w Portugailii, wrócić po nie. Tak mi wyszło z mapy...
           Co jeszcze o maju? Miesiąc, w którym (znów) położyłem lachę na ćwiczenia ogólnorozwojowe. A tak sobie, w kwietniu, obiecywałem. Robić je będziesz. Robić je będziesz. Półtora miesiąca, to dasz radę być systematyczny, nie? Teraz się zastanawiam, czy na dwa tygodnie wcześniej jest sens. Pewnie jakiś by był..ale czy dam radę utrzymać systematykę dwa tygodnie? 
            Może nie uwierzycie, ale już się nie mogę doczekać 19 czerwca. Blog wystartował 20 października zeszłego roku. Prawie osiem miesięcy później, na chwilę przed startem, nie czuję się przygotowany. Plan, który sobie nakreśliłem, został zrealizowany w jakichś 85-90%. Nie miałem jakichś dużych zaniedbań (oczywiście biegowo, a nie, że ćwiczenia...). Trzymałem tempa i dystanse. Dziś siedząc oblały przed kompem (w piłkę się gra...), widzę, że zrobiłem tak naprawdę, niewiele. Czy mnie to martwi? Ani trochę. Sprawdzian nadchodzi, a jeżeli go obleję, to będę powtarzał rok i podejdę do niego ponownie. Czy chcę go oblać? Za cholerę nie. I zrobię wszytsko co w mojej mocy, żeby dotrzeć do tej cholernej mety w Boguszowie-Gorcach.

Cały maj wyglądał tak:






           Jak wspomniałem na wstępie, trochę mnie ten miesiąc wymęczył. Teraz dwa tygodnie, trochę poluzuję z dystansami (najdłuższe co mam w planach to trzy dyszki, które już notabene zrobiłem), jeszcze jeden wypad nocny do lasu, aby pobiegać z latarką na głowie, trochę pod górkę, lekkie akcenty. I już.

         No i znalazłem swoje kulinarne powołanie. Uwielbiam robić potrawy, które wyglądają jak kocie wymioty, a smakują wybornie. Do wymyślenia tej tezy, natchnął mnie gar gazpacho, który właśnie wstawiłem do lodówki.... Niech się chłodzi, zaraz obok wódeczki, którą odpalam jutro, z okazji finału Ligi Mistrzów.