sobota, 31 grudnia 2016

Już minął drugi rok....

         Zapiernicza ten czas, jak, nie przymierzając,  bieganie w trzecim zakresie. Ledwo człowiek się otrząsnął po kacu z poprzedniego sylwestra, a już na niego czeka następny. Sylwester rzecz jasna. No dobra...kac, zapewne,  też. 
           Tak to już jest, że na koniec roku człowiek patrzy wstecz i próbuje dokonać pewnych podsumowań. 
Na początek, rzut oka na wpis z końca ubiegłego roku, który zawierał postanowienia na 2016 ( klik-klik ).Jedziemy:

W tym roku postanowieniem są ćwiczenia ogólnorozwojowe oraz core stability, które mam wpleść w tydzień treningowy. 
 No...mówiąc szczerze nie pykło. Próbowałem, coś tam porobiłem, ale im dalej w las .... Chyba przeniosę to postanowienie  na  2017.
 
Chciałbym też dokonać modyfikacji w samym treningu. Już przetestowałem co się dzieje ze mną podczas długotrwałego wysiłku, więc postanowiłem zdjąć trochę z objętości, kosztem szybkości. Więcej drugiego zakresu, dwa treningi dziennie, zamiast ponad trzydziestokilometrowych wybiegań itd, itp.

 No...mówiąc szczerze nie pykło. Próbowałem, coś tam porobiłem, ale zmieniłem koncepcję ... Patrząc na kłamstwo statystykę:






Jak widać, objętość się zwiększyła, a tempo spadło. Chyba już jestem za stary na szybkie bieganie. Rzecz jasna - szybkie dla mnie, bo dla innych moje szybkie bieganie, to truchcik. 

 No i chciałbym raz na jakiś czas wyskoczyć ze swoim Kochaniem w góry i ją (i siebie) trochę przegonić po pagórach. 
No...mówiąc szczerze nie pykło. Próbowałem, coś tam porobiłem, ale....udało się raz :).. Chyba przeniosę to postanowienie  na  2017.

Realizacja postanowień, jak widać, nie jest moją mocną stroną. Taaa...czego jak czego, ale silnej woli, to nie posiadam. Za to jestem  pełen nadziei. I  jakiś cichutki głosik kwili we mnie: uda ci się w 2017.

Starty w 2016? Tu poszło trochę lepiej. To zapewne dlatego, że lubię po prostu brać udział, chłonąć atmosferę imprez biegowych, ładować się tą energią i podekscytowaniem, które zawsze w takich miejscach, unosi się w powietrzu, a sam wynik schodzi, na odrobinę dalszy plan. Chociaż, oczywiście, nie jest bez znaczenia
.
Kwiecień

  Półmaraton Warszawski 

Wynik tak dobry, że aż sam się zdziwiłem. Szacunki z treningów wskazywały na czas w okolicach 1:41:00- 1:42:00. Dodatkowo biorąc pod uwagę nastrój, wszystko poniżej traktowałem jako sukces. Przyszedł dzień startu - piękna pogoda, bardzo dobre samopoczucie, serce przepełnione miłością...Strzał startera!!! I bach  1:37:haczyk.  

 Wielka Prehyba

Patrząc całościowo - było naprawdę dobrze.

Czerwiec

Sudecka Setka

W końcu,  finalnie, oczom ukazała się murawa z dmuchaną brama mety. Moje Kochanie kazało mi pobiec (bo jak ty będziesz wyglądał wchodząc na metę??? Ty biegacz jesteś czy chodziarz?) te 100 metrów do mety. Wbiegłem. Uścisk reki. Medal. I już. 13:49:47. Życiówka pobita o 1:15:15 


Sierpień

Półmaraton Praski

...do 14 kilometra było jeszcze jako tako, a później już wolnej. I woolniej... I woooolniej.... I jeszcze do mety brakowało trochę, wiec zwalniałem nadal. Finalnie 1:39:49. Dupy nie urwało, ale nie narzekam.

Wrzesień

Bieg 7 Dolin


Wbiegam sobie na metę lekkim krokiem kończąc z czasem 15:26:21. Wg. Garmina do 100 km zabrakło 500 metrów. 
Jaki ja w tamtej chwili byłem szczęśliwy.
Do tej listy należy jeszcze dopisać cykl Monte Kazury, który był świetny.
Patrząc, na te krótkie  cytaty, mogę powiedzieć, że
- głupio się cytuje samego siebie
- jestem grafomanem
-ze startów jestem zadowolony
No dobrze, czas wyrwać się z tej zadumy i wrócić do rzeczywistości. Grudzień treningowo trochę w kratkę. Z jednej strony zadowolenie. I podbiegi pod Agrykolę idą dobrze (14 powtórzeń daje mocno w dupę), i długie wybiegania też spoko (fakt, że tempo jest zatrważająco wolne, ale, już wspominałem o starości). Z drugiej zauważyłem, że po mocnej najebce nie jestem w stanie na drugi dzień zmusić się do treningu - i nieważne czy to bieganie, czy siłownia, stąd mam pewne luki w treningu.... Zatrważające, ale to kolejny znak starości - regeneracja już nie ta sama co kiedyś.

W obrazkach runlogowych grudzień  wyglądał tak:






A teraz? A teraz, po wczorajszym próbnym sylwestrze, zaprzeczając sam sobie, idę na ostatnie w tym roku kilometry. Na ciężkim kacu....
I wpisując się w trend  życzeniowy, życzę Wam biegowego nowego roku!


niedziela, 11 grudnia 2016

3000

Właśnie dziś, roczny  licznik kilometrów, przekręcił się na 3000.

Tak to wyglądało:


Celebracja izotonikiem i bananem, nie jest tak dobra jak wódą i tatarem, ale cóż....


Ps. W żadnym roku wcześniej tyle nie przebiegłem.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Ruszyła maszyna po szynach ospale...

I mam nadzieję, że skończy się tak samo jak u Tuwima. Znaczy:

...Przez góry, przez tunel, przez pola, przez las,
I spieszy się, spieszy, by zdążyć na czas...

Po miesiącu wdrożenia się w ruch, listopad miał byc pierwszym miesiącem, w którym trening zacznie się bardziej poważnie. Plan było dobry, a wszyło..hm..jak wyszło. Ale po kolei.
Sam uknuty,chytry, plan treningowy, nie różni się za bardzo od  tego co zawsze. Być może, od maja spróbuje jakieś nowe bodźce, ale jak coś działa dobrze, to póki co nie chcę psuć. 
Powiedziałbym, ze klasyka:
- dzień siły biegowej ( a zasadniczo podbiegów) - planowo chce ich wykonać sporo więcej, bo i w góry trochę wyższe jadę. Jak do Sudeckiej Setki i B7D Agrykolę zaliczałem maksymalnie 12 razy, tak teraz, już na koniec stycznia, chciałbym aby powtórzeń było 20. Czy się uda? Mam nadzieję.
- dzień wariacji - trochę pierwszy, trochę drugi zakres - z rosnąca (do 100% treningu) przewagą drugiego zakresu. Dodatkowo, na koniec, bieganie po schodach. Zdecydowałem sie na ten element, ze względu na to, że jest to dość specyficzny wysiłek,  a na Maderze, roi się od schodków w górę i w dół.
- dzień "szybkościowo-wytrzymłościowy" - w sumie to chodzi o bieg z narastająca prędkością (zakładam, że do 20km, ale zobaczymy).
- wycieczka biegowa - ambitnie stawiam sobie plan zrobić trzy pięćdziesiątki w nowym roku. Styczeń, luty i marzec.
Do tego dzień - dwa dni - męczenia ciężarów na siłce. Ale tak rekreacyjnie. 
Trzy tygodnie dokładając "obciążenia" i czwarty tydzień, regeneracyjny.  W teorii, jak dla mnie, wygląda dobrze. W praktyce zobaczymy, czy cielsko to zniesie (SKS te sprawy...)

No i pierwsze trzy tygodnie szło zgodnie z założeniami. Nawet tempo, jak myślę, bywa miejscami odrobinę za szybkie, ale jestem pewien, że niedługo mi przejdzie i zwolnię. Po trzech tygodniach nastąpił tydzień regeneracyjny, który splótł się z moim urlopem. Miejsce urlopu - miejscowość  Tajlandia. Warunki do biegania - bardzo ciężkie. Rzecz jasna, mam na myśli uwarunkowania pogodowe, bo przecież wiadomo, ze chlanie do później nocy alkoholu o smaku paliwa lotniczego wraz z paczka papierosów nie jest niesprzyjającym warunkiem...

Najlepszym przykładem niech będzie zestawienie dwóch, teoretycznie, takich samych  treningów (pod względem tętna - nie dystansu). Tajlandia po prawej:



Koszmar. Za to "stadion lekkoatletyczny", na którym przyszło trenować...Cudo.


Ale jak to mówią, trening w chujowych warunkach liczy się podwójnie, więc pomimo tego, że nie wybiegałem tam tego co miałem w planach i tak jestem zadowolony.
Wywiozłem też jeszcze jedną ważna lekcję. Bieganie po schodach na kładkę nad ulicą, to pikuś. Prawdziwy test był tutaj:

Po odbyciu drogi góra - dół, aż trzęsły mi się łydki (co ciekawe nie czułem, że ś zmęczone, a drżały, jakbym bał się powietrza, które mnie otacza.).
 Obrazkowo-kalendarzowo listopad wyglądał tak:






Razem 262km.


poniedziałek, 7 listopada 2016

Urlop się kończy, czas do wojska wrócić....

          22 dni. Tyle właśnie trwała moja rozłąka z butami biegowymi. Trochę karykaturalnie, ale wyglądało to jak rozstanie, czy tam separacja, z kochaną kobietą. Czasem upijałem się szczęściem, że jej nie ma, czasem ze smutkiem patrzyłem na śmierdzące stojące w kącie przedpokoju buty do biegania, które aż się prosiły, by z nimi poszaleć. Ale nie.Obiecałem sobie trzy tygodnie kompletnego luzu biegowego i tak się stało. 
            W październiku rozpocząłem ruszanie się. Dyszka tu, godzinka tam, gdzieś przebieżki, gdzieś dłuuuuugie szesnastokilometrowe wybieganie. Wszystko na pełnym luzie i spokoju. Bez patrzenie na tempo, tętno, dystans...bez patrzenia na nic. Wszystko to przyporządkowane jednemu celowi - spokojnemu wejściu w trening w listopadzie.  Słaby byłem jestem jakbym wstał z kanapy, po dwudziestu latach żarcia chipsów i bawienia się pilotem. Na obrazkach wygląda to tak:



W sumie 212km. Jak to zsumowałem, to doszedłem do wniosku, że całkiem niezły dystans do tego, żeby rozpocząć przygotowania do nowego sezonu. A nowy sezon chciałbym rozpocząć z pierdolnięciem. Chcę pojechać i zrobić to:



Tak. Zapisałem się na Madeira Island Ultra Trail. Skąd ten pomysł, tak w ogóle? Przecież jest mnóstwo tańszych, bliższych, a będących tak samo ciężkich biegów. Żeby to jakoś wytłumaczyć muszę się cofnąć do roku 2014. Byłem biegaczem z czteroletnim stażem, zaliczony maraton..ochy..achy i w ogóle świetlana przyszłość. Wybrałem się z Moją Lepszą Połową na wczasy.  Łatwo zgadnąć gdzie, prawda?
Tam po raz pierwszy zetknąłem się z bieganiem ultra. Tak namacalnie, bo o debilach biegających po górach długie dystanse, coś tam człowiek wiedział wcześniej. Telewizja, internety, gazety, pozostałe media. Ale na własne oczy? Pierwszy raz. Kontakt numer jeden był bardzo prozaiczny:



Ot...tabliczka  z informacją. Niby nic, ale jak sobie pomyślałem, że ktoś do niej musi dobiec (popatrzcie na tło za tabliczką...), a później jeszcze lecieć, pod hotel gdzie mieszkałem (tam była meta), to się przeżegnałem nogą.
Później mijały nas zdyszane persony różnej płci, wieku, wagi, wzrostu...a wszystko to w takich okolicznościach przyrody.



Gdy tak nas mijali zaczęło coś we mnie kiełkować. jakaś myśl..że może...może...Kilka godzin później, gdy styrani po wycieczce w góry, późną nocą, siedzieliśmy na ławce, popijając zimne piwo, jakieś sto metrów od mety, kibicowaliśmy tym, którzy kończyli bieg z czasem około jednej doby. Wycieńczeni, ledwo reagujący na doping (nie tylko nasz rzecz jasna, trochę ludzików było), człapiący noga za nogą tempem slimaka...Wtedy  postanowiłem, że kiedyś tu wrócę, po to, aby przebiec ten bieg. Żeby poczuć to, co oni czują. Mówiąc szczerze nie sądziłem, że stanie się to za trzy  lata. Wtedy raczej myślałem, że z dziesięć to zajmie (nie wiem czemu, ale taka miałem wtedy myśl).

Tak więc pierwszy, poważny wyścig sezonu zaplanowany w kwietniu. I chcę do niego przygotować się tak, jak do żadnego biegu wcześniej.

poniedziałek, 19 września 2016

And then I saw finish lane, now I'm a finisher....

I znów granica poznania siebie samego, przesunęła się włos dalej. Może niedużo, ale jednak.  Po raz kolejny mogłem na mecie powiedzieć To był największy wysiłek mojego życia. Nie, nie tylko fizyczny. Głowa swoje także zrobiła na szlaku Biegu Siedmiu Dolin. 
Jak ciężki był to bieg? Wystarczy spojrzeć na  wyniki. I nie, nie na tę część, w której bryluje zwycięzca - Marcin Świerc.  Nie tam, gdzie swoją kobiecością błyszczy Dominika Stelmach - najszybsza kobieta B7D. Należy spojrzeć tam, gdzie pojawia się pierwsze DNF. Z angielskiego  did not finish,  w przekładzie na język wieszcza Słowackiego nie dał rady. Lista zaczyna się zaraz za nazwiskiem Pana Antoniego Stefańskiego, który zajął 450 miejsce, kończąc bieg niespełna półtorej minuty przed limitem. Na moje oko lista ma 276 nazwisk (+/- kilka sztuk). 38%. Masa ludzi. 
Ja,  pomny wydarzeń z Sudeckiej Setki oraz wsłuchujący się w swoje ciało, stwierdziłem, że nie ma co szarżować. Spokojne tempo, żadnych szaleństw, a jak zostanie trochę sił w końcówce, to ostaną dycha, z góry najszybciej jak się da. Taktyka tak  prosta, że nawet ogłuszony zmęczeniem człowiek, jest w stanie ją zapamiętać. 
Zaczęło się nienajlepiej. Winna oczywiście była godzina startu. No bo, na rany Chrystusa, co to za godzin 3:00? O tej porze, to się wygasza melanż, a nie idzie biegać. Wstałem oczywiście wkurwiony, zacząłem się krzątać, próbując zrobić wszystko. Zjeść, wypróżnić się, kawy napić, sutki zakleić,  sprawdzić (po raz setny) czy wszystko, co niezbędne wrzucone do plecaczka. W końcu sakramentalne "Chuj idę!". I poszedłem. Krótki truchcik na start celem rozgrzewki i ...poszli! Znaczy poszli tempem emerytów i emerytek..na spokojnie. 
Pierwszy etap, który ułożyłem w głowie, dziwnym trafem zbiegał się z pierwszym bufetem. Uzupełnione izo, jakiś bana, pomarańcza - czas lepszy niż zakładany (zarówno ten optymistyczny na 15godzin, jak i realny na 15,5h) - tempo na 13:25:00. Nie czułem tego, że posuwam się zbyt szybko. Było dobrze. 
Później w dóóóóół...aż do Rytra.11 km zbiegu, z drobnymi przerywnikami na podbieg - jakkolwiek głupio to nie brzmi. Tu też było nieźle. Znów izo do bidonów (wolę donieść, niż płakać, że brakuje), coś na ząb. Tempo jeszcze lepsze niż zakładałem - prognoza na 13:06:40. Jaram się, ale z chłodną głową. Wiem, co się wydarzy zaraz. 
Pierwsze primo- rozpocznę wspinaczkę na Halę Przehyby - z 11 km marszu, 850 metrów przewyższenia
Drugie primo - to piękne czerwieniące się kółko, które tak pięknie wygląda wschodząc nad góry, zaraz pierdolnie taką temperaturą, że poczujemy się wszyscy jak na wakacjach w Sudanie (finalnie ze 25-28 stopni było...)
No, ale co? Idę dalej. Pod górę statecznym krokiem (zmiana kategorii na M-40 już za tzry latka..). Powoli zaczynają wyprzedzać Cię wariaci, w których jakby wstąpiły nowe siły. Hm...Rzut oka na numery wyjaśnia wszystko - wystartował za plecami bieg na 66km. No cóż..niech lecą. 
Zdobycie przyczółku w schronisku na Przehybie zajęło mi 1:41:00.  Tempo żółwie , prognozowany czas skoczył na 14:13:20. W sumie i tak lepiej niż zakładany....Więc nie ma co płakać. Tu musiałem dokonać szybkiej zmiany kosmetycznej i nakleić sobie plaster na pietę. Cholerne Salomony obcierają i to jest kurwa skandal! Ale, że świadomie je wybrałem zamiast Mizuno, to nic nie mówię...
Przemierzam kolejne kilometry. Piękny widoczkowo fragment trasy. Człowiek przestaje myśleć o tym, że już go bolą nogi, uciekają mu z głowy wszystkie troski...patrzy na boki, zamiast pod nogi i zachwyca się pięknem tego co go otacza. Cudowne chwile. Poważnie. Niespodziewanie docieram na 66km (prognozowany czas 14:05:00). Piwniczna - Zdrój. No cóż..nie udało mi się złapać Mojej Miłości, która leciała na 34 km. Trudno. Standardowo izo w bidony, banan, pomarańczka i na przełamanie smaku słony ziemniaczek. I jazda dalej. 
I w tym momencie jebło. Fragment trasy z Piwnicznej do hotelu Wierchomla stłamsił mnie potwornie. Jedyne co  miałem, to dobry nastrój i pozwoliłem sobie porobić podśmiechujk z kibicami, którzy pod hotelem stali. 
Doczłapałem do punktu żywieniowego i się rozłożyłem (czas prognozowany 14:48:20) . Leżę. Piję wodę. Zjem ciasteczko. Leże. No chuj, to na drugi boczek. Posłuchałem sobie jak typiara namawia typa na dalszy bieg. Mówi, mu, żeby się nie poddawał. Ze jak ruszy dalej, to poczuje się lepiej. Nie miałem mu serca opisywać stoku narciarskiego, na który przyjdzie mu się zaraz wspinać... No nic. Sam w sobie tez się zebrałem i ruszyłem. Ruszyłem wiedząc, że teraz wszystko będzie spadać. Siła. Tempo. Motywacja. Cycki mi nawet opadną. Kolejne 6 km przebyłem w szalonym czasie 79 minut....ech...Po tych 6 km  czas prognozowany przekręcił licznik na 15:20:00. W tym momencie uda mi już weszły w tyłek, eksplodowały, siła eksplozji wypchnęła je na swoje poprzednie miejsce, po to, żeby bolało jeszcze bardziej. A tu co przed małym człowieczkiem? Wejście pod górę Runek. jakbym nie był już na niej w dniu dzisiejszym...Ostatni punkt żywieniowy. Spędzam na nim ze 12 minut (czas prognozowany to już 15:41:42, ale mam to w dupie...mam miejsce, bo jak wspomniałem uda z niej wyszły...). No cóż. Ostatnie izo do bidonów, ostatnia przekąska i jazda. Według planu, jezeli starczyłoby sił, to z Runka miało być szybko. No cóż...Siły skończyły się ze 20 km wcześniej, więc nie było tego. Siły wróciły na 500 przed metą. O matko...Jaki ja dostałem wtedy strzał cholera wie czego. Biegłem, biegłem....I proszę:



Wbiegam sobie na metę lekkim krokiem kończąc z czasem 15:26:21. Wg. Garmina do 100 km zabrakło 500 metrów. 

Jaki ja w tamtej chwili byłem szczęśliwy. Za chwilę w łapie ląduje mi butelka zimnego piwa. Nie sadziłem, że moje szczęscie może urosnąć, a tu proszę... Jednak można. 
I koniec. 

Chciałbym z tego miejsca  podziękować serdecznie mieszkańcom miejscowości i domostw, które były na trasie, którzy wystawiali wiadra z wodą, abym mógł (wiem, wiem..nie tylko ja) się schłodzić. Podziękować tym, którzy nawet o 4:00 stali gdzieś tam, na górach, żeby dopingować. Ludzie mogą się śmiać, że tacy amatorzy i słabiaki zwracają uwagę na doping. Ale, uwierzcie mi - może on uskrzydlić nawet pokrakę jak ja. 

Co teraz? Teraz będę się rozkoszował tym obrazkiem:

I patrząc na niego, zastanawiał się, czy mogę swoją granicę przesunąć o 15km w poziomie i 2,5km w pionie. Czyli pomyśleć o MIUT. Zapisy już 01/10/2016.

Na koniec, scenka płytkiego humoru z trasy. 
Jakiś 95 km, trasa w dół, przede mną leci jakiś typ. Zaczepia go kibic:
- Panie a Pan na ile biegnie?
- Iron Run Proszę Pana - grzecznie odpowiada zbiegający.
- Noooo..to faktycznie z Ciebie iron, jak w tym startujesz.
Zrównuję się z kibicem i mówię mu:
- Panie, jaki tam iron? On po prostu jest walnięty w głowę*
Facet spojrzał na mnie, na mój numer, na mnie. I mówi
- Aha...Bo Pan to normalny.

I tym optymistycznym akcentem na trzy tygodnie żegnam się z bieganiem.  Może zatęsknię?


*nie mówcie mi, zę Ci z Iron Run są normalni, dobra?




środa, 31 sierpnia 2016

Ostatnia prosta....

I znów. Jak w zeszłym roku. Chociaż w tym odrobinę wcześniej. Nadchodzi koniec sezonu. Jeszcze chwila,  ostatni start i już. Ale za to jaki start. Bieg 7 Dolin. Największe wyzywanie biegowe, jakie sobie postawiłem. Niby sto kilometrów już udało mi się przeczłapać, ale porównując B7D z Sudecką Setką, trzeba postawić po drodze jeszcze górę o wysokości  mniej więcej 1700 metrów. Na przykład Babią Górę. Ciężko powiedzieć jak to się zakończy. Zachwycony będę, jeżeli zrobię to w 15 godzin. Z szacunków, które robię na papierze, wychodzi 15,5 godziny, limit wynosi 17 godzin. Więc niewielki margines  błędu.  Poza oczywistą radością z ukończenia, okazją do pijaństwa, wycieczką w góry, start ten ma odpowiedzieć na jedno zajebiście ważne pytanie. Kim jesteś i dokąd zmierzasz? Czy myśleć o starcie w 2017 w MIUT czy jeszcze, jak mówi pani Halinka Osoba czeka!  Wolałbym nie  czekać..Wiadomo ile się na tym łez padole jeszcze pożyje? No, ale nie chciałbym też tam pojechać i umrzeć.
Po lipcowej, biegowej degrengoladzie, sierpień prezentuje się lepiej. Może nie widać tego w samych wynikach, ale jakoś i czuję się lepiej i optymistyczniej patrzę  nawet na niepowodzenia, doszukując się w nich pozytywów i rzeczy do wyciągania wniosków.  Myślę, że duży wpływ na to miała wycieczka w góry. Pojechałem z Moją Lepszą Połową na rekonesans jej trasy na Festiwalu Biegowym (startuje na 34 km; niestety moje obliczenie wskazują na to, że jej nie dopadnę po drodze i nie wbiegniemy razem na metę trzymając się za rece, jak para zakochanych nastolatków się nie pościągamy. Chyba, ze poczeka na mnie ze 3 godziny na starcie :) ). Zrobiliśmy sobie dwa wybiegania po 25 kilometrów. Czasy może i bez szału, ale frajda bezcenna.




Ech...czemu ja do tych gór mam tak daleko. Tak tam pięknie i w ogóle. Zazdroszczę (wiem wiem..paskudne uczucie)  tym, którzy tam mieszkają, bądź dojazd im zajmuje z godzinę. Ja się tłukłem sześć ...

Tydzień później - wybieganie po Kampinosie. Miało być 50km, skończyło się na dystansie maratonu. Pomimo znacznego skrócenia trasy i tak byłem zadowolony. Spokojne tempo (6:23), rozkoszowanie się i słońcem i burzą i błotem... Kwintesencja z biegowej radości. Szał ciał. 

I na koniec miesiąca (oraz tygodnia) start w BMW Półmaratonie Praskim. Jak było? Słowem wstępu o tak:

A później, wraz z upływem czasu, od strzału startera było jeszcze goręcej. W słońcu było z milion stopni. Ludzie na trasie padali jak muchy. Tyle dobrego, że duża część z nich zachowała zimną (o ironio) krew i spokojnie zatrzymywała się w oczekiwaniu na służby medyczne. 
Ja, sam nie wiem czemu, bo przesłanek ku temu nie było, zasadzałem się na życiówkę. No...do 14 kilometra było jeszcze jako tako, a później już wolnej. I woolniej... I woooolniej.... I jeszcze do mety brakowało trochę, wiec zwalniałem nadal. Finalnie 1:39:49. Dupy nie urwało, ale nie narzekam.

Sierpień łącznie to 311 km. Całkiem sporo jak na mnie. Teraz tylko doczłapać do końca tygodnia, "start kontrolny" w Monte Kazura i finał finałów.... czekam!

Sierpień wyglądał tak:





I na koniec końców wspomnienie z Wierchomli Małej.
Plotki o tym, że na zdjęciu jestem ja, są kłamliwe...
 
Do zobaczenia w Krynicy! 



poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Spóźnione, ale szczere....

Mowa oczywiście o podsumowaniu. Tak ogólnie - podsumowaniu lipca, podsumowaniu treningów Sudeckiej Setki (a tak, żebym pamiętał..), podsumowaniu tego co się dzieje teraz.
Nie kolejno. Zacznijmy od przygotowań. Schemat treningowy, który robiłem, finalnie okazał się całkiem niezły. Gdyby nie moja głupota,  przejawiająca się brakiem mądrości, byłoby nawet nieźle. Tłumacząc na polski poprzednie zdanie, jakbym nie zawalił taktycznie Sudeckiej, byłoby dobrze. Chociaż z drugiej strony, może czegoś w tych przygotowaniach zabrakło, skoro zabrakło sił na koniec? 
Schemat jest bardzo prosty:
Siła biegowa (znaczy ja tylko podbiegi robię, ale może się rozwinę z czasem) / biegowe piardu piardu (w zależności od nastroju luźne wybieganie na granicy I i II zakresu, albo czasem więcej drugiego) / BNP  ( bo dobre i dla nóg i dla głowy...no i bardzo odmulające) / długie wybieganie.
Klasyka nudy i monotonii....Same długie wybiegania, robiłem co tydzień inaczej. Długie wybieganie podzielone na dwa treningi w jednym dniu (łączenie 38-45km), tydzień później "krótkie" długie wybieganie (ze 25km) w spokojnym tempie, żeby odsapnąć po przednim tygodniu, a następnie dłuuuugie wybieganie ciągiem ( od 30km w górę - w szczytowym momencie, dla sprawdzenia 50km). 
Na chwilę obecną żre. A właściwie żarło. Po Sudeckiej był  tydzień leżenia bykiem do góry jajami, później zaczynałem się poruszać więcej. Plan był, jak się okazało, dość ambitny, bo myślałem, że pod koniec lipca wrócę do formy ze środka czerwca. Nic bardziej mylnego. Bieg na 100 km naprawdę mocno mnie wyeksploatował. Na dzień dzisiejszy, forma jest jak sinusoida, a jak już idzie dobrze, to idzie mi dobrze do, pi razy drzwi, 20km. Później ciało zaciąga hamulec ręczny i zwalaniami. Doszło do tego, że na ostatnim długim wybieganiu, tempo potrafiło, na jednym z kilometrów, wynosić 6:59 min (jak patrzę to takie tempo łapałem ostatnio na końcowych  kilometrach  wybiegania 50k. A teraz ? Na 26km...a wybieganie miało 36km). Ponadto wolniej się regeneruję i dłużnej wszystko czuję w nogach. Kolejne wyzwanie - Bieg Siedmiu Dolin, nie napawa mnie optymizmem. Nawet chodzi mi już po głowie skrócenie dystansu...

Lipiec w obrazkach? Proszę bardzo:







Pewnie zauważyliście, nowo pojawiające się ostrzeżenie dla mistrzów świata w kulturystyce?

No cóż...tak naprawdę oznaczam tylko dni, w których jestem kozłem ofiarnym świeżo upieczonej instruktorki kulturystyki. Postanowiłem poświęcić swoje ciało nauce  na ołtarzu praktyk. Niech dziewczyna ma coś z życia...Na przykład marudę, która grymasi, bo musi żelastwo przewalać z kąta w kąt. Nudna ta siłka w chuj. Ale za to doskonale obnażyła wszystkie słabe miejsca na moim ciele...Być świadomym własnych słabości, to też duży plus. 

Czas po Sudeckiej uzmysłowił mi jeszcze jedną, smutna, rzecz. Nici w tym roku z Maratonu warszawskiego. W kwietniu, zakładałem, ze dwa tygodnie pomiędzy B7D a MW, będą wystarczające, żeby się zregenerować by w nim pobiec. Nawet jako zajączek na 3:50:00 dla mojej konkubiny. Ale jednak, zdecydowanie nie. Smutne...Bardzo.



wtorek, 28 czerwca 2016

Sudecka Setka - wydanie drugie; poprawione.

( wstaw dowolnie wybrany dźwięk radości, jaki tylko przyjdzie Ci do głowy).

A teraz ochłoń :)

         Czas na krótkie podsumowanie tego, co wydarzyło się w Boguszowie Gorcach. Pierwsza, jak sądzę najważniejsza, wiadomość - przeżyłem, wróciłem cały i zdrowy (na ciele, bo o kłopoty z umysłem, podejrzewa mnie coraz większe grono ludzi). Co lepsze? Wróciłem z nowym rekordem życiowym (to także świetna wiadomość). Łyżka dziegciu w beczce miodu okrzyków zachwytu? Zdechłem na 85 kilometrze, a dalej ścigał się, biegł, walczył, maszerował mój trup. Ale po kolei. 
          W tym roku w podróży, jako kibic, towarzyszyła mi Moja Lepsza Połowa. No..ja uważałem ją za kibica, a ona po prostu skorzystała z tego, że mogła się wyrwać z Warszawy i trochę pobiegać po górach (nie, nie - ona nie startowała; wbrew pozorom jest normalna). Autokar, pociąg, meldunek w Rodarze, dziesięciokilometrowy spacer po okolicach, kolacja, noc, poranek, śniadanie, lektura, obiad, drzemka, prysznic...I godzina startu. Jak w zeszłym roku - mieszkańcy na starcie cieszący się wraz z biegaczami, fajerwerki,  honorowa runda po rynku i do lasu, w góry. Tam gdzie wyścig zaczyna się naprawdę. Część osób ściga się, walcząc o laur zwycięzcy, część ściga się z samym sobą, ale także o wieniec laurowy. Czad. Pierwsze kilometry idą gładko i szybko..
 Pierwsze ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!  
 Po pierwszych 5 kilometrach, różnica czasu pomiędzy teraźniejszością, a zeszłym rokiem to 6:40, po 10 kilometrach 11:04. Myślę sobie - zwolnię na pierwszym, znacznym podejściu - na Trójgarb. Nic bardziej mylnego - na szycie (czyli jakieś 13 km) różnica wynosiła 13:10. 
 Drugie ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary! 
 No cóż...Szybko, szybko..przyjechałem tu się ścigać, nie? Dawno nie byłem tak głupi... Taktyka gospodarki wodnej i żywieniowej taka sama jak w zeszłym roku. Łyczek wody co kilometr (wspominałem kiedyś, że dużo piję, nie?), żarcie na każdym bufecie (musowo bułka lub kanapka+banan - nie ma, że jest strach przed rzyganiem. Mało to się człowiek w młodym wieku porzygał?), co dwie godziny tabletka BCAA. Lecimy dalej. Najwyższy szczyt w pierwszej połówce, Chełmiec, na mniej więcej 40 kilometrze, zdobyty. Różnica czasów 34:56.
Trzecie ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!
Cały czas staram się reagować na swoje ostrzeżenia. Ale jak to zrobić, skoro idzie tak dobrze? Czuć w nogach  zmęczenie, ale przecież to normalne, po przebiegnięciu maratonu, więc jakoś specjalnie się tym nie przejmuje. W oddali grzmi i niebo przecinają błyskawice. Wszyscy zastanawiamy się, czy zaraz pierdolnie deszcz, czy nie. Wiadomo,  w dobrym towarzystwie, dobrze czasem zamienić słowo, wymienić się uwagami, opowiedzieć jakiś żarcik...wszyscy wiedza, że to jeszcze trochę potrwa. No..za wyjątkiem tych, którzy kończą na 42 km, bo zdecydowali się 'tylko" na maraton. Na mecie, szybkie pytanie od organizatorów "Lecisz dalej czy chcesz  medal?", odpowiadam, w biegu, z uśmiechem na ustach "Lecę, lecę. Do zobaczenia za kilka godzin!".
Szybko, bo po asfalcie, a ja jestem asfaltowym biegaczem, przez miasto, na drugą stronę torów, do parku krajobrazowego. Czy czegoś takiego. Tu wczoraj byłem na spacerze, więc wiem czego się, mniej więcej, spodziewać. Będzie dość płasko - lecę.
Słońce zaczyna się budzić, co skłania mnie do tego, by wspomnieć sobie pogodę, która króluje od kilku dni. Jak mówił poeta "Upał, jak fiut". Czekając na cios gorąca, który niewątpliwie niedługo nastąpi, wspinam się z jakimś miejscowym biegaczem, na Dzikowiec.  Mozolną wędrówkę umila mi monologiem na temat treningów, które tu robił. Dobry typ. Pełen szacun i podziw. Weszliśmy. Kanapeczka... podziwianie wschodu słońca...herbatka....zamiana czołówki na czapkę z daszkiem...podśmiechujki, że następny punkt żywieniowy będzie w "dziwnej wsi - Grzędy". Patrzę na zegarek - czas 7:19:50, a to znaczy, że mam  52:25 przewagi nad zeszłorocznym czasem. W głowie zaczęła nawet majaczyć myśl o ukończeniu wyścigu poniżej 13 godzin (oczywiście bardziej 12:59:59 niż na przykład 12:28:65..czy coś). Ruszam dalej.
Czwarte ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!
Zaczyna się odcinek, który w zeszłym  roku (przynajmniej tak to pamiętałem) dał mi najbardziej we znaki. Z lekkimi obawami lecę dalej. Zaczyna robić się gorąco, ale cały czas jest nieźle. 
 Profil trasy, tak w ogóle.

W dziwnej wsi Grzędy  melduję się z przewagą 1:05:03. Myśl o złamaniu 13 godzin już nie tylko kiełkuje, a wręcz zaczyna wypuszczać liście. Grzecznie odmawiam transportu na metę, żegnam się z tymi, którzy tu już kończą. Jeszcze grzeczniej, chociaż z nutką żalu, odmawiam zostania na piwo i grilla. Lece dalej. Po drodze zaczynam wymianę krótkich wiadomości tekstowych z Moim Kochaniem, które wstało i na przebieżkę przyleci do bufetu ze strażakami, lub kawałek dalej w zależności, gdzie będę. Miłość i myśl o tych trzynastu godzinach dodaje skrzydeł. Lecę.
Piąte ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!
84 kilometr. Zaczynam czuć, że jest coraz gorzej. Zmęczenie i temperatura daje znać o sobie. Jest Moja Lepsza Połowa i próbujący poderwać ją strażak (tak, tak..towarzyszył jej z punktu kontrolnego). Jest z górki, więc zbiegamy do SPA Grzędy na kanapkę, kubeł zimnej wody na głowę i banana. Żegnamy strażaków i biegniemy w stronę Słońca do mety, która czeka już,relatywnie, niedaleko. 1:25:27 przewagi nad zeszłym rokiem.
Piąte ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!
Taaak..tyle zdążyło mi przejść przez głowę. Wszystkie wcześniejsze ostrzeżenia, symptomy i inne, w tym momencie, powiedziały gromkie Nie chcesz zwolnić?To, kurwa, patrz!
Stanąłem. Nie mogłem biec. Zacząłem iść, próbując podbiegać co jakiś czas, ale bez skutku. Uda zamieniły się w jedno, wielkie, bolące coś, zacząłem pić jak koń przy wodopoju, słońce  przydusiło mnie do ziemi...
Szedłem. Szedłem. Szedłem. Momentami miałem serdecznie dość i ...i co? I tak byłem w dupie, daleko od domu, a konkubina odmówiła niesienia mnie na rękach. Co mi pozostało? Iść. Szedłem. 90km 1:24:40 przewagi. Złamanie 13 godzin? Taaa...   Kiełkująco-kwitnąca myśl zdechła, jak niepodlewana roślina. 
Szedłem...
Dotarliśmy do miasta. Wiadomo, można było się pocieszyć, że zaraz będzie stadion a na nim meta. Ale kto był to wie, jak tam trafić. Pod górę. Po schodach. Pod górę. Bez schodów, tak po prostu...
W końcu,  finalnie, oczom ulazła się murawa z dmuchaną brama mety. Moje Kochanie kazało mi pobiec (bo jak ty będziesz wyglądał wchodząc na metę??? Ty biegacz jesteś czy chodziarz?) te 100 metrów do mety. Wbiegłem. Uścisk reki. Medal. I już. 13:49:47. Życiówka pobita o 1:15:15 (najwyższa różnica, jaką odnotowałem na trasie to 1:28:18).

"Biegnę" do mety.

A później? Browary i mecz Polska - Szwajcaria.

Krótko podsumowując. Po stronie plusów, niewątpliwie czas (każda życiówka, to jednak radość). Brak problemów ze sprzętem - bidony jednak się sprawdziły.Szybko się je napełnia, nie trzeba zdejmować plecaka, aby napełnić. Są naprawdę ok. Zmobilizowanie się do tego, aby do minimum skracać czas na bufetach. Kanapka w łapę i jazda w trasę.
Minusy...To chyba jasne. Brak dyscypliny taktycznej. Cholerna, niczym nie podparta, pewność siebie, że sił starczy na cały wyścig. Pycha została ukarana (i dobrze, może to będzie nauczka).

Teraz tydzień nicnierobienia, picia piwa i nicnierobienia. I picia piwa. Bo o nicnierobieniu chyba już wspominałem?



poniedziałek, 20 czerwca 2016

Będzie zabawa, będzie się działo.

To prawie już. Jeszcze tylko jeden dziesięciokilometrowy trening, pakuję mandżur  i ruszam w drogę do Boguszowa-Gorców (ciekawe, czy to poprawna odmiana). Jak się czuję? Jaram się jak nastolatek pornolem. Tyle w sferze emocji, bo w sferze rozsądku, czuć pewien niepokój. A ma on swoje podstawy.
Pierwsza z nich to urlop, który popełniłem.  Z punktu widzenia relaksu - rewelka. Z biegowego punktu widzenia - hmmm...49km w dwa tygodnie. Chyba wymowne? Pomimo chęci, klimat na urlopie był przeciwko mnie. 5:30 rano, a już prawie 30 Celsjuszy na termometrze. I parno. I duszno
Ale, jak widać miejscowym to nie przeszkadza. Wszelkie formy aktywności:





Byłem w szoku. No bo, ja raczej z takimi zawodnikami:

I nie mówię tu o tych, którzy zostawili rowery.

Do meritum jednak - dwa tygodnie lenistwa, obżerania się i picia piwa w ilościach na wpół przemysłowych. Po powrocie zrobiłem najdłuższe w tym roku wybieganie 49km (miało być 50, ale się nie mogłem zmusić do zrobienia ostatniego wokół parkingu w lesie). Ledwo to przeżyłem (a to kolejna rzecz, która wskazuje na to, że na Sudeckiej Setce, może być słabo). Jest za to jeden malutki plusik. Przestała mnie wkurwiać hałasująca woda w bidonach. Zawsze coś.
 Z nudów porównałem sobie trening do setki z tamtego i tego sezonu. No cóż...chyba niepotrzebnie, bo kolejne ziarenko niepewności zaczęło kiełkować.
Czas przygotowań poprzednio: 7,5 miesiąca - teraz 5,5 miesiąca.
Dystans poprzednio: 1956km - teraz 1574 km.
Miesiąc poprzedzający start (w moim przekonaniu kluczowy): poprzednio 360km - teraz 231 km.
Przepaść. To co może napawać lekkim optymizmem, że te przygotowania idą w szybszym tempie (5:25 vs 5:43). I tętno mam trochę niższe. No i pocieszam się, że na Monte Kazurze zrobiłem najszybszy wynik (prawie pół godziny się udało złamać).Ale czy to wystarczy?
Jak powiedział klasyk We will say what time will tell.

Pomimo tego wszystkiego, jak wspomniałem - jaram się. Już się nie mogę doczekać.



sobota, 14 maja 2016

Poszukiwany, poszukiwana...

 I tym razem poszukiwana nie jest forma (chociaż tez by się przydała, ale jestem w stanie zaakceptować obecną, pod warunkiem, że będzie rosnąć). Poszukiwana jest nowa aparatura do targania wody. Po ostatniej przygodzie z bukłakiem trochę się do tego rozwiązania zraziłem. Teraz na sprawdzenie i testy poszedł, również z Decathlonu, plecak z bidonami. O taki:




Pierwsze wrażenia? W sklepie był wygodniejszy i mniej wkurwiający. Zabrałem go (póki co) raz na długie wybieganie. Po dwóch minutach już mnie szlag trafiał, od słuchania, jak chlupie izotonik w bidonach. A wycieczka biegowa, na którą się wybrałem po Kampinosie, trwała trzy godziny....Masakra. Czasem zdarzało mi się, jakoś odizolować ten upiorny dźwięk od siebie (najczęściej w momentach, gdy pod nosem kurwiłem na wysoką temperaturę), ale zawsze wracał i drażnił dalej.Czy da się do tego przyzwyczaić? Nie sądzę. Z drugiej zaś strony, wsłuchiwanie się w chlupot nie jest zbyt wysoką ceną za suche plecy i stratę czasu na zawodach. 
Plecak ma miejsca na dwa bidony o łącznej pojemności jednego litra. Jak dla mnie mało. Trasę 31 kilometrów skończyłem z kompletnie pustymi bidonami. Fakt, że było tego dnia gorąco, ale wolę nawet nie myśleć, co by było, gdybym miał dołożyć jeszcze kilka kilometrów. Chyba śmierć z odwodnienia... Plecak ma dodatkowo bukłak, więc na następną wycieczkę, sprawdzę, jak się sprawi w połączeniu z bidonami.Mam do zrobienia 45 km,więc przyda się każda kropla. 
Plecak ten, pomimo tego, że ma mniejszą pojemność niż MT20, wydaje się być na tyle pojemny, by zmieściły się w nim wszelkie niezbędne drobiazgi. Nawet przy pełnym bukłaku. 
Cholernie niewygodnie umieszczone są kieszonki na bokach. Wyciągnąć coś z nich, w biegu, to prawdziwa ekwilibrystyka. Ze względu na to, że nie ma pasa biodrowego, są umieszczone w górnej części żeber.I to na dokładkę bardziej z tyłu niż z przodu.  Tak to wygląda, bo opisu sam nie rozumiem :)

Zobaczymy,  czy nie wrócę do poprzedniego...Bukłak po oddaniu go do reklamacji, wrócił nowy :)

Poszukiwane też było nowe miejsce do pobiegania. Ot tak, dla złamania monotonii, ciągłego biegania w tych samych miejscach. Moja Lepsza Polowa, w końcu namówiła mnie do tego, żebyśmy nawiedzili kultową, w pewnych kręgach, Falenicę i jej wydmy. Nie żałuję. Naprawdę bardzo fajne miejsce do pobiegania. Zrobiłem 4 kółka, po trasie i naprawdę czułem się zmęczony, jak po górskich przebieżkach. Gorąco polecam, bo naprawdę warto. Na pewno wybiorę się tam raz jeszcze. Zawsze to miła odmiana, od ciągłego katowania Agrykoli lub Kopy Cwila.

Pozwoliłem sobie także na start w drugiej edycji Monte Kazury. Prawie nic się nie zmieniło. Było tak samo ciężko, tak samo ledwo przeżyłem i tak samo, jak poprzednio, nie dałem rady przebiec pięciu kilometrów (mięczak!!!). Co się zmieniło?Czas. Wynik poprawiony o prawie minutę. Paradoks? pomimo poprawy spadek o 13 miejsc. Druga edycja zebrała całkiem szacowne grono świrów i harpaganów. I świroharpaganów.  Na trzecią edycję też się wybiorę... Ciekawe czy będzie progres i poprawa wyniku? Nie sądzę. Za trzy dni jadę na urlop, na którym z bieganiem może być krucho (wiadomo...urlop=wóda, wóda, wóda), a na dokładkę dzień przed startem mam zaproszenie na melanż. A co to oznacza? Że będzie wóda, woda, wóda...

Z kronikarskiego obowiązku - miesiąc kwiecień:






Urlop nadciąga...bosko!