wtorek, 28 czerwca 2016

Sudecka Setka - wydanie drugie; poprawione.

( wstaw dowolnie wybrany dźwięk radości, jaki tylko przyjdzie Ci do głowy).

A teraz ochłoń :)

         Czas na krótkie podsumowanie tego, co wydarzyło się w Boguszowie Gorcach. Pierwsza, jak sądzę najważniejsza, wiadomość - przeżyłem, wróciłem cały i zdrowy (na ciele, bo o kłopoty z umysłem, podejrzewa mnie coraz większe grono ludzi). Co lepsze? Wróciłem z nowym rekordem życiowym (to także świetna wiadomość). Łyżka dziegciu w beczce miodu okrzyków zachwytu? Zdechłem na 85 kilometrze, a dalej ścigał się, biegł, walczył, maszerował mój trup. Ale po kolei. 
          W tym roku w podróży, jako kibic, towarzyszyła mi Moja Lepsza Połowa. No..ja uważałem ją za kibica, a ona po prostu skorzystała z tego, że mogła się wyrwać z Warszawy i trochę pobiegać po górach (nie, nie - ona nie startowała; wbrew pozorom jest normalna). Autokar, pociąg, meldunek w Rodarze, dziesięciokilometrowy spacer po okolicach, kolacja, noc, poranek, śniadanie, lektura, obiad, drzemka, prysznic...I godzina startu. Jak w zeszłym roku - mieszkańcy na starcie cieszący się wraz z biegaczami, fajerwerki,  honorowa runda po rynku i do lasu, w góry. Tam gdzie wyścig zaczyna się naprawdę. Część osób ściga się, walcząc o laur zwycięzcy, część ściga się z samym sobą, ale także o wieniec laurowy. Czad. Pierwsze kilometry idą gładko i szybko..
 Pierwsze ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!  
 Po pierwszych 5 kilometrach, różnica czasu pomiędzy teraźniejszością, a zeszłym rokiem to 6:40, po 10 kilometrach 11:04. Myślę sobie - zwolnię na pierwszym, znacznym podejściu - na Trójgarb. Nic bardziej mylnego - na szycie (czyli jakieś 13 km) różnica wynosiła 13:10. 
 Drugie ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary! 
 No cóż...Szybko, szybko..przyjechałem tu się ścigać, nie? Dawno nie byłem tak głupi... Taktyka gospodarki wodnej i żywieniowej taka sama jak w zeszłym roku. Łyczek wody co kilometr (wspominałem kiedyś, że dużo piję, nie?), żarcie na każdym bufecie (musowo bułka lub kanapka+banan - nie ma, że jest strach przed rzyganiem. Mało to się człowiek w młodym wieku porzygał?), co dwie godziny tabletka BCAA. Lecimy dalej. Najwyższy szczyt w pierwszej połówce, Chełmiec, na mniej więcej 40 kilometrze, zdobyty. Różnica czasów 34:56.
Trzecie ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!
Cały czas staram się reagować na swoje ostrzeżenia. Ale jak to zrobić, skoro idzie tak dobrze? Czuć w nogach  zmęczenie, ale przecież to normalne, po przebiegnięciu maratonu, więc jakoś specjalnie się tym nie przejmuje. W oddali grzmi i niebo przecinają błyskawice. Wszyscy zastanawiamy się, czy zaraz pierdolnie deszcz, czy nie. Wiadomo,  w dobrym towarzystwie, dobrze czasem zamienić słowo, wymienić się uwagami, opowiedzieć jakiś żarcik...wszyscy wiedza, że to jeszcze trochę potrwa. No..za wyjątkiem tych, którzy kończą na 42 km, bo zdecydowali się 'tylko" na maraton. Na mecie, szybkie pytanie od organizatorów "Lecisz dalej czy chcesz  medal?", odpowiadam, w biegu, z uśmiechem na ustach "Lecę, lecę. Do zobaczenia za kilka godzin!".
Szybko, bo po asfalcie, a ja jestem asfaltowym biegaczem, przez miasto, na drugą stronę torów, do parku krajobrazowego. Czy czegoś takiego. Tu wczoraj byłem na spacerze, więc wiem czego się, mniej więcej, spodziewać. Będzie dość płasko - lecę.
Słońce zaczyna się budzić, co skłania mnie do tego, by wspomnieć sobie pogodę, która króluje od kilku dni. Jak mówił poeta "Upał, jak fiut". Czekając na cios gorąca, który niewątpliwie niedługo nastąpi, wspinam się z jakimś miejscowym biegaczem, na Dzikowiec.  Mozolną wędrówkę umila mi monologiem na temat treningów, które tu robił. Dobry typ. Pełen szacun i podziw. Weszliśmy. Kanapeczka... podziwianie wschodu słońca...herbatka....zamiana czołówki na czapkę z daszkiem...podśmiechujki, że następny punkt żywieniowy będzie w "dziwnej wsi - Grzędy". Patrzę na zegarek - czas 7:19:50, a to znaczy, że mam  52:25 przewagi nad zeszłorocznym czasem. W głowie zaczęła nawet majaczyć myśl o ukończeniu wyścigu poniżej 13 godzin (oczywiście bardziej 12:59:59 niż na przykład 12:28:65..czy coś). Ruszam dalej.
Czwarte ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!
Zaczyna się odcinek, który w zeszłym  roku (przynajmniej tak to pamiętałem) dał mi najbardziej we znaki. Z lekkimi obawami lecę dalej. Zaczyna robić się gorąco, ale cały czas jest nieźle. 
 Profil trasy, tak w ogóle.

W dziwnej wsi Grzędy  melduję się z przewagą 1:05:03. Myśl o złamaniu 13 godzin już nie tylko kiełkuje, a wręcz zaczyna wypuszczać liście. Grzecznie odmawiam transportu na metę, żegnam się z tymi, którzy tu już kończą. Jeszcze grzeczniej, chociaż z nutką żalu, odmawiam zostania na piwo i grilla. Lece dalej. Po drodze zaczynam wymianę krótkich wiadomości tekstowych z Moim Kochaniem, które wstało i na przebieżkę przyleci do bufetu ze strażakami, lub kawałek dalej w zależności, gdzie będę. Miłość i myśl o tych trzynastu godzinach dodaje skrzydeł. Lecę.
Piąte ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!
84 kilometr. Zaczynam czuć, że jest coraz gorzej. Zmęczenie i temperatura daje znać o sobie. Jest Moja Lepsza Połowa i próbujący poderwać ją strażak (tak, tak..towarzyszył jej z punktu kontrolnego). Jest z górki, więc zbiegamy do SPA Grzędy na kanapkę, kubeł zimnej wody na głowę i banana. Żegnamy strażaków i biegniemy w stronę Słońca do mety, która czeka już,relatywnie, niedaleko. 1:25:27 przewagi nad zeszłym rokiem.
Piąte ostrzeżenie w głowie - za szybko, Stary!
Taaak..tyle zdążyło mi przejść przez głowę. Wszystkie wcześniejsze ostrzeżenia, symptomy i inne, w tym momencie, powiedziały gromkie Nie chcesz zwolnić?To, kurwa, patrz!
Stanąłem. Nie mogłem biec. Zacząłem iść, próbując podbiegać co jakiś czas, ale bez skutku. Uda zamieniły się w jedno, wielkie, bolące coś, zacząłem pić jak koń przy wodopoju, słońce  przydusiło mnie do ziemi...
Szedłem. Szedłem. Szedłem. Momentami miałem serdecznie dość i ...i co? I tak byłem w dupie, daleko od domu, a konkubina odmówiła niesienia mnie na rękach. Co mi pozostało? Iść. Szedłem. 90km 1:24:40 przewagi. Złamanie 13 godzin? Taaa...   Kiełkująco-kwitnąca myśl zdechła, jak niepodlewana roślina. 
Szedłem...
Dotarliśmy do miasta. Wiadomo, można było się pocieszyć, że zaraz będzie stadion a na nim meta. Ale kto był to wie, jak tam trafić. Pod górę. Po schodach. Pod górę. Bez schodów, tak po prostu...
W końcu,  finalnie, oczom ulazła się murawa z dmuchaną brama mety. Moje Kochanie kazało mi pobiec (bo jak ty będziesz wyglądał wchodząc na metę??? Ty biegacz jesteś czy chodziarz?) te 100 metrów do mety. Wbiegłem. Uścisk reki. Medal. I już. 13:49:47. Życiówka pobita o 1:15:15 (najwyższa różnica, jaką odnotowałem na trasie to 1:28:18).

"Biegnę" do mety.

A później? Browary i mecz Polska - Szwajcaria.

Krótko podsumowując. Po stronie plusów, niewątpliwie czas (każda życiówka, to jednak radość). Brak problemów ze sprzętem - bidony jednak się sprawdziły.Szybko się je napełnia, nie trzeba zdejmować plecaka, aby napełnić. Są naprawdę ok. Zmobilizowanie się do tego, aby do minimum skracać czas na bufetach. Kanapka w łapę i jazda w trasę.
Minusy...To chyba jasne. Brak dyscypliny taktycznej. Cholerna, niczym nie podparta, pewność siebie, że sił starczy na cały wyścig. Pycha została ukarana (i dobrze, może to będzie nauczka).

Teraz tydzień nicnierobienia, picia piwa i nicnierobienia. I picia piwa. Bo o nicnierobieniu chyba już wspominałem?



poniedziałek, 20 czerwca 2016

Będzie zabawa, będzie się działo.

To prawie już. Jeszcze tylko jeden dziesięciokilometrowy trening, pakuję mandżur  i ruszam w drogę do Boguszowa-Gorców (ciekawe, czy to poprawna odmiana). Jak się czuję? Jaram się jak nastolatek pornolem. Tyle w sferze emocji, bo w sferze rozsądku, czuć pewien niepokój. A ma on swoje podstawy.
Pierwsza z nich to urlop, który popełniłem.  Z punktu widzenia relaksu - rewelka. Z biegowego punktu widzenia - hmmm...49km w dwa tygodnie. Chyba wymowne? Pomimo chęci, klimat na urlopie był przeciwko mnie. 5:30 rano, a już prawie 30 Celsjuszy na termometrze. I parno. I duszno
Ale, jak widać miejscowym to nie przeszkadza. Wszelkie formy aktywności:





Byłem w szoku. No bo, ja raczej z takimi zawodnikami:

I nie mówię tu o tych, którzy zostawili rowery.

Do meritum jednak - dwa tygodnie lenistwa, obżerania się i picia piwa w ilościach na wpół przemysłowych. Po powrocie zrobiłem najdłuższe w tym roku wybieganie 49km (miało być 50, ale się nie mogłem zmusić do zrobienia ostatniego wokół parkingu w lesie). Ledwo to przeżyłem (a to kolejna rzecz, która wskazuje na to, że na Sudeckiej Setce, może być słabo). Jest za to jeden malutki plusik. Przestała mnie wkurwiać hałasująca woda w bidonach. Zawsze coś.
 Z nudów porównałem sobie trening do setki z tamtego i tego sezonu. No cóż...chyba niepotrzebnie, bo kolejne ziarenko niepewności zaczęło kiełkować.
Czas przygotowań poprzednio: 7,5 miesiąca - teraz 5,5 miesiąca.
Dystans poprzednio: 1956km - teraz 1574 km.
Miesiąc poprzedzający start (w moim przekonaniu kluczowy): poprzednio 360km - teraz 231 km.
Przepaść. To co może napawać lekkim optymizmem, że te przygotowania idą w szybszym tempie (5:25 vs 5:43). I tętno mam trochę niższe. No i pocieszam się, że na Monte Kazurze zrobiłem najszybszy wynik (prawie pół godziny się udało złamać).Ale czy to wystarczy?
Jak powiedział klasyk We will say what time will tell.

Pomimo tego wszystkiego, jak wspomniałem - jaram się. Już się nie mogę doczekać.