poniedziałek, 19 września 2016

And then I saw finish lane, now I'm a finisher....

I znów granica poznania siebie samego, przesunęła się włos dalej. Może niedużo, ale jednak.  Po raz kolejny mogłem na mecie powiedzieć To był największy wysiłek mojego życia. Nie, nie tylko fizyczny. Głowa swoje także zrobiła na szlaku Biegu Siedmiu Dolin. 
Jak ciężki był to bieg? Wystarczy spojrzeć na  wyniki. I nie, nie na tę część, w której bryluje zwycięzca - Marcin Świerc.  Nie tam, gdzie swoją kobiecością błyszczy Dominika Stelmach - najszybsza kobieta B7D. Należy spojrzeć tam, gdzie pojawia się pierwsze DNF. Z angielskiego  did not finish,  w przekładzie na język wieszcza Słowackiego nie dał rady. Lista zaczyna się zaraz za nazwiskiem Pana Antoniego Stefańskiego, który zajął 450 miejsce, kończąc bieg niespełna półtorej minuty przed limitem. Na moje oko lista ma 276 nazwisk (+/- kilka sztuk). 38%. Masa ludzi. 
Ja,  pomny wydarzeń z Sudeckiej Setki oraz wsłuchujący się w swoje ciało, stwierdziłem, że nie ma co szarżować. Spokojne tempo, żadnych szaleństw, a jak zostanie trochę sił w końcówce, to ostaną dycha, z góry najszybciej jak się da. Taktyka tak  prosta, że nawet ogłuszony zmęczeniem człowiek, jest w stanie ją zapamiętać. 
Zaczęło się nienajlepiej. Winna oczywiście była godzina startu. No bo, na rany Chrystusa, co to za godzin 3:00? O tej porze, to się wygasza melanż, a nie idzie biegać. Wstałem oczywiście wkurwiony, zacząłem się krzątać, próbując zrobić wszystko. Zjeść, wypróżnić się, kawy napić, sutki zakleić,  sprawdzić (po raz setny) czy wszystko, co niezbędne wrzucone do plecaczka. W końcu sakramentalne "Chuj idę!". I poszedłem. Krótki truchcik na start celem rozgrzewki i ...poszli! Znaczy poszli tempem emerytów i emerytek..na spokojnie. 
Pierwszy etap, który ułożyłem w głowie, dziwnym trafem zbiegał się z pierwszym bufetem. Uzupełnione izo, jakiś bana, pomarańcza - czas lepszy niż zakładany (zarówno ten optymistyczny na 15godzin, jak i realny na 15,5h) - tempo na 13:25:00. Nie czułem tego, że posuwam się zbyt szybko. Było dobrze. 
Później w dóóóóół...aż do Rytra.11 km zbiegu, z drobnymi przerywnikami na podbieg - jakkolwiek głupio to nie brzmi. Tu też było nieźle. Znów izo do bidonów (wolę donieść, niż płakać, że brakuje), coś na ząb. Tempo jeszcze lepsze niż zakładałem - prognoza na 13:06:40. Jaram się, ale z chłodną głową. Wiem, co się wydarzy zaraz. 
Pierwsze primo- rozpocznę wspinaczkę na Halę Przehyby - z 11 km marszu, 850 metrów przewyższenia
Drugie primo - to piękne czerwieniące się kółko, które tak pięknie wygląda wschodząc nad góry, zaraz pierdolnie taką temperaturą, że poczujemy się wszyscy jak na wakacjach w Sudanie (finalnie ze 25-28 stopni było...)
No, ale co? Idę dalej. Pod górę statecznym krokiem (zmiana kategorii na M-40 już za tzry latka..). Powoli zaczynają wyprzedzać Cię wariaci, w których jakby wstąpiły nowe siły. Hm...Rzut oka na numery wyjaśnia wszystko - wystartował za plecami bieg na 66km. No cóż..niech lecą. 
Zdobycie przyczółku w schronisku na Przehybie zajęło mi 1:41:00.  Tempo żółwie , prognozowany czas skoczył na 14:13:20. W sumie i tak lepiej niż zakładany....Więc nie ma co płakać. Tu musiałem dokonać szybkiej zmiany kosmetycznej i nakleić sobie plaster na pietę. Cholerne Salomony obcierają i to jest kurwa skandal! Ale, że świadomie je wybrałem zamiast Mizuno, to nic nie mówię...
Przemierzam kolejne kilometry. Piękny widoczkowo fragment trasy. Człowiek przestaje myśleć o tym, że już go bolą nogi, uciekają mu z głowy wszystkie troski...patrzy na boki, zamiast pod nogi i zachwyca się pięknem tego co go otacza. Cudowne chwile. Poważnie. Niespodziewanie docieram na 66km (prognozowany czas 14:05:00). Piwniczna - Zdrój. No cóż..nie udało mi się złapać Mojej Miłości, która leciała na 34 km. Trudno. Standardowo izo w bidony, banan, pomarańczka i na przełamanie smaku słony ziemniaczek. I jazda dalej. 
I w tym momencie jebło. Fragment trasy z Piwnicznej do hotelu Wierchomla stłamsił mnie potwornie. Jedyne co  miałem, to dobry nastrój i pozwoliłem sobie porobić podśmiechujk z kibicami, którzy pod hotelem stali. 
Doczłapałem do punktu żywieniowego i się rozłożyłem (czas prognozowany 14:48:20) . Leżę. Piję wodę. Zjem ciasteczko. Leże. No chuj, to na drugi boczek. Posłuchałem sobie jak typiara namawia typa na dalszy bieg. Mówi, mu, żeby się nie poddawał. Ze jak ruszy dalej, to poczuje się lepiej. Nie miałem mu serca opisywać stoku narciarskiego, na który przyjdzie mu się zaraz wspinać... No nic. Sam w sobie tez się zebrałem i ruszyłem. Ruszyłem wiedząc, że teraz wszystko będzie spadać. Siła. Tempo. Motywacja. Cycki mi nawet opadną. Kolejne 6 km przebyłem w szalonym czasie 79 minut....ech...Po tych 6 km  czas prognozowany przekręcił licznik na 15:20:00. W tym momencie uda mi już weszły w tyłek, eksplodowały, siła eksplozji wypchnęła je na swoje poprzednie miejsce, po to, żeby bolało jeszcze bardziej. A tu co przed małym człowieczkiem? Wejście pod górę Runek. jakbym nie był już na niej w dniu dzisiejszym...Ostatni punkt żywieniowy. Spędzam na nim ze 12 minut (czas prognozowany to już 15:41:42, ale mam to w dupie...mam miejsce, bo jak wspomniałem uda z niej wyszły...). No cóż. Ostatnie izo do bidonów, ostatnia przekąska i jazda. Według planu, jezeli starczyłoby sił, to z Runka miało być szybko. No cóż...Siły skończyły się ze 20 km wcześniej, więc nie było tego. Siły wróciły na 500 przed metą. O matko...Jaki ja dostałem wtedy strzał cholera wie czego. Biegłem, biegłem....I proszę:



Wbiegam sobie na metę lekkim krokiem kończąc z czasem 15:26:21. Wg. Garmina do 100 km zabrakło 500 metrów. 

Jaki ja w tamtej chwili byłem szczęśliwy. Za chwilę w łapie ląduje mi butelka zimnego piwa. Nie sadziłem, że moje szczęscie może urosnąć, a tu proszę... Jednak można. 
I koniec. 

Chciałbym z tego miejsca  podziękować serdecznie mieszkańcom miejscowości i domostw, które były na trasie, którzy wystawiali wiadra z wodą, abym mógł (wiem, wiem..nie tylko ja) się schłodzić. Podziękować tym, którzy nawet o 4:00 stali gdzieś tam, na górach, żeby dopingować. Ludzie mogą się śmiać, że tacy amatorzy i słabiaki zwracają uwagę na doping. Ale, uwierzcie mi - może on uskrzydlić nawet pokrakę jak ja. 

Co teraz? Teraz będę się rozkoszował tym obrazkiem:

I patrząc na niego, zastanawiał się, czy mogę swoją granicę przesunąć o 15km w poziomie i 2,5km w pionie. Czyli pomyśleć o MIUT. Zapisy już 01/10/2016.

Na koniec, scenka płytkiego humoru z trasy. 
Jakiś 95 km, trasa w dół, przede mną leci jakiś typ. Zaczepia go kibic:
- Panie a Pan na ile biegnie?
- Iron Run Proszę Pana - grzecznie odpowiada zbiegający.
- Noooo..to faktycznie z Ciebie iron, jak w tym startujesz.
Zrównuję się z kibicem i mówię mu:
- Panie, jaki tam iron? On po prostu jest walnięty w głowę*
Facet spojrzał na mnie, na mój numer, na mnie. I mówi
- Aha...Bo Pan to normalny.

I tym optymistycznym akcentem na trzy tygodnie żegnam się z bieganiem.  Może zatęsknię?


*nie mówcie mi, zę Ci z Iron Run są normalni, dobra?