poniedziałek, 7 listopada 2016

Urlop się kończy, czas do wojska wrócić....

          22 dni. Tyle właśnie trwała moja rozłąka z butami biegowymi. Trochę karykaturalnie, ale wyglądało to jak rozstanie, czy tam separacja, z kochaną kobietą. Czasem upijałem się szczęściem, że jej nie ma, czasem ze smutkiem patrzyłem na śmierdzące stojące w kącie przedpokoju buty do biegania, które aż się prosiły, by z nimi poszaleć. Ale nie.Obiecałem sobie trzy tygodnie kompletnego luzu biegowego i tak się stało. 
            W październiku rozpocząłem ruszanie się. Dyszka tu, godzinka tam, gdzieś przebieżki, gdzieś dłuuuuugie szesnastokilometrowe wybieganie. Wszystko na pełnym luzie i spokoju. Bez patrzenie na tempo, tętno, dystans...bez patrzenia na nic. Wszystko to przyporządkowane jednemu celowi - spokojnemu wejściu w trening w listopadzie.  Słaby byłem jestem jakbym wstał z kanapy, po dwudziestu latach żarcia chipsów i bawienia się pilotem. Na obrazkach wygląda to tak:



W sumie 212km. Jak to zsumowałem, to doszedłem do wniosku, że całkiem niezły dystans do tego, żeby rozpocząć przygotowania do nowego sezonu. A nowy sezon chciałbym rozpocząć z pierdolnięciem. Chcę pojechać i zrobić to:



Tak. Zapisałem się na Madeira Island Ultra Trail. Skąd ten pomysł, tak w ogóle? Przecież jest mnóstwo tańszych, bliższych, a będących tak samo ciężkich biegów. Żeby to jakoś wytłumaczyć muszę się cofnąć do roku 2014. Byłem biegaczem z czteroletnim stażem, zaliczony maraton..ochy..achy i w ogóle świetlana przyszłość. Wybrałem się z Moją Lepszą Połową na wczasy.  Łatwo zgadnąć gdzie, prawda?
Tam po raz pierwszy zetknąłem się z bieganiem ultra. Tak namacalnie, bo o debilach biegających po górach długie dystanse, coś tam człowiek wiedział wcześniej. Telewizja, internety, gazety, pozostałe media. Ale na własne oczy? Pierwszy raz. Kontakt numer jeden był bardzo prozaiczny:



Ot...tabliczka  z informacją. Niby nic, ale jak sobie pomyślałem, że ktoś do niej musi dobiec (popatrzcie na tło za tabliczką...), a później jeszcze lecieć, pod hotel gdzie mieszkałem (tam była meta), to się przeżegnałem nogą.
Później mijały nas zdyszane persony różnej płci, wieku, wagi, wzrostu...a wszystko to w takich okolicznościach przyrody.



Gdy tak nas mijali zaczęło coś we mnie kiełkować. jakaś myśl..że może...może...Kilka godzin później, gdy styrani po wycieczce w góry, późną nocą, siedzieliśmy na ławce, popijając zimne piwo, jakieś sto metrów od mety, kibicowaliśmy tym, którzy kończyli bieg z czasem około jednej doby. Wycieńczeni, ledwo reagujący na doping (nie tylko nasz rzecz jasna, trochę ludzików było), człapiący noga za nogą tempem slimaka...Wtedy  postanowiłem, że kiedyś tu wrócę, po to, aby przebiec ten bieg. Żeby poczuć to, co oni czują. Mówiąc szczerze nie sądziłem, że stanie się to za trzy  lata. Wtedy raczej myślałem, że z dziesięć to zajmie (nie wiem czemu, ale taka miałem wtedy myśl).

Tak więc pierwszy, poważny wyścig sezonu zaplanowany w kwietniu. I chcę do niego przygotować się tak, jak do żadnego biegu wcześniej.