poniedziałek, 23 stycznia 2017

(Nie)wszystko idzie zgodnie z planem. A plany są jak zasady...

Generalnie wszystko jest proste. Cel jasny, plan przejrzysty, kroczki małe, żeby się nie potknąć nagle. I co?
I, za przeproszeniem,  gówno, jajco, psinco nic. Nic, cholera, się nie może udać. Odnosząc się tylko do historii najnowszej - czyli tego roku. 
Dzień pierwszy.
Plan - wstać rano i zrobić długie wolne wybieganie (25-30km)
Realizacja - Dżizas, kurwa, ja pierdolę!  Tak.Tak właśnie wyglądał mój pierwszy dzień roku 2017. Najdłuższy dystans to pokój-kuchnia, po napoje na kaca....przynajmniej tempo z planu utrzymałem

Dzień kolejny.
Plan - bieg z narastająca prędkością rozłożony na II zakres 14km,  III zakres 3km, i ostatni kilometr na maska
Realizacja: 14km nawet nie ocierając się o drugi zakres, 3km  w zakresie (ledwo) drugim (prawie przypłaciłem to życiem - mówię Wam),.a kilometr, który miał być na maksa? No coż...w zakresie drugim.

Inny dzień? Proszę bardzo.
Plan: 18km II zakres + kilka minut śmigania po schodach?
Realizacja: 12km w górnej części pierwszego zakresu.

Jeszcze inny dzień? Och drobiazg:
Plan: 50km w dwóch wybieganiach
Realizacja: nooo..to 43 wyszło...

Zakładając, że jaki początek roku, taki cały rok, to aż boję się pomyśleć, co będzie w marcu..bo o końcu roku nawet nie myślę. 

Na dokładkę, ze względu na podejrzane pobolewanie w kolanie, poszedłem na USG.
Wynik jest porażająco-przeażający.
-zwapnienie i cechy entezopatii przyczepu ścięgna mięśnia czworogłowego
- lateralizacja rzepki
- torbiele płynowe
- znaczny  wysięk w kaletce podrzepkowej
- łąkotka z cechami pęknięcia oraz z cechami wielokierunkowych uszkodzeń 
- ogólnie śmieć, kutas i zniszczenie

Czekam na wyrok od ortopedy, chociaż słyszę i optymistyczne głosy, że tylko ten opis tak fatalnie wygląda. No nic. Nie jestem lekarzem, nie znam się, internet - jak wiadomo powie wszystko, co się chce. Nic to. Zobaczymy.

Odkreślmy to wszystko gruba kreską, bo ten rok to nie tylko padaka. W końcu, udało się pojechać w góry pobiegać! Juhu!
Mróz do pasa, śnieg minus dwadzieścia. Albo odwrotnie. Ogólnie miazga. 


Boski widok, dany nieboskiemu stworzeniu.

Dwie wycieczki 17km i 16 km w niezbyt zawrotnym tempie (8:21 i 8:04 min/km) a radości co nie miara. Całość miała miejsce w Wiśle (ale, że figury Małysza z czekolady nie poszedłem zobaczyć, to sobie w brodę pluję cały czas...). Trasa wzdłuż polsko-czeskiej granicy.
Góry, może i niezbyt wysokie (taka Czantornia Wielka to raptem 995m n.p.m, Soszów Wielki 886m n.p.m), przewyższenia na trasie także nie za duże (932m i 766m), jednak z treningowego punktu widzenia, wycieczka nie do przecenienia.
No i przetestowałem nowe gadżety. Ale o tym innym razem. 
Póki co - jutro wyrok ortopedy. Ale będę apelował.