czwartek, 19 października 2017

ŁUT jak gorąco....

KONIEC

          Sezon (numerując szumnie) 2016/2017 uważam oficjalnie za zakończony. Koniec wypadł, a właściwie został zaplanowany, w pięknej części Głównego Szlaku  Beskidzkiego. Mówiąc precyzyjniej, na odcinku Chyrowa- Komańcza wspomnianego szlaku. A to oznacza, ni mniej, ni więcej tylko siedemdziesięciokilometrową trasę, jednego z wyścigów  Łemkowyna Ultra Trail. Wyścig, który słynie z deszczu, błota (konkubina, która startowała na 48, aż nabyła nowe buty na tę okoliczność) i ogólnie jest przejebany. Ku mojemu zaskoczeniu oraz radości, pogoda była przepiękna (cały start z krótkim rękawem), błota było akurat tyle, żeby mieć dobrą zabawę, a na dokładkę nóżka kręciła. Magia. A może to tylko jakiś znak od mózgu, że to ostatni raz przed miesięczna przerwa, więc nie ma co zamulać. To czas, aby dobrze się bawić!
Godzina startu wymusiła pobudkę o 5:00, więc trochę marudziłem, ale dwie godziny później, gdy ze stacji Chyrowa Ski ruszył barwny tłum szurniętych, liczyła się tylko zabawa (szacowałem całość na 11 godzin).. Pierwsze  dwadzieścia kilometrów z haczykiem, do punktu kontrolnego w Iwoniczu Zdroju, zleciało zanim się obejrzałem (40 minut szybciej od założonego czasu). Po drodze Kamienna Góra i Cergowa. Pięknie!

Bliżej nieokreślone miejsce na trasie.

           Dodać do tego należy zaprzyjaźnione dwie persony (serdecznie pozdrawiam), kibicujące Mojej Lepszej Połowie oraz mi. 
           Kolejny odcinek, kolejne dwadzieścia kilometrów z lekkim okładem, do punktu W Puławach Górnych (90 minut lepiej od planowanego czasu), nieomal identycznie. No może z mniejsza ilością błota niż w pierwszej części. Szło tak fajnie, że aż sam się w głowie karciłem za próby biegnięcia non stop (tak, tak, jestem słabiakiem - pod górki podchodzę, a nie wbiegam). W Puławach Górnych czekała na stołówce, zupa dyniowa i ogórki kiszone. Boże, jakie one były dobre, po słodyczy żelów.Mrrrr...... Od tego punktu poczułem też, że skończyłem beztroski bieg, bo już mnie zaczynają bolec nogi. Z punktu, od razu wyłaziło się, przez na Kiczerę, na Skibce (jakieś 280 metrów). Więc trochę się przespacerowałem (tempo lekko powyżej 8 min/km), dzięki czemu posiłek się ułożył :) Pomimo tego jednak na 55km, na ostatnim punkcie w Przybyszowie byłem  jakieś 110 minut szybciej niż planowałem przed startem.
            Z punktu numer trzy pozostawał już tylko ostatni podbieg na Spaloną Górę i Kamień. Podbieg, na którym  - zgodnie z tym czym karciłem się na początku biegu - miałem sobie podbiec, skoro jestem takim zapierdalaczem. I wiecie co? Nie podbiegłem. 

Niektórzy mówili "O kurwa!", niektórzy "Jak tu pięknie!", 
a pozostali "O kurwa, jak tu pięknie!"

                  Byłem już dość mocno zmęczony. Odliczanie ostatnich kilometrów (chociaż mówiąc szczerze odliczać kilometry do końca zacząłem od radosnego już tylko półmaraton). Wbieg do Komańczy, już po ulicy, więc jako biegacz zdecydowanie miejski, stwierdziłem, że przypierdolę na ostatnim kilometrze. Ot tak - dla zabawy. Rzut oka na zegarek - prawie 69km, no to spinam się w sobie i ruszam szybciej, biorę zakręt, już chce mocniej zmusić mięśnie do pracy, po wyjściu na prostą...Wychodzę na prosta...a tam ze trzydzieści metrów i meta! To przypierdoliłem :) Konkubina twierdzi, że były po drodze tabliczki mówiące, że do końca jest 1300, 1000 itd metrów, ale jej nie wierzę. Skoro nie widziałem, to nie mogło ich tam  być, nie? Nieważne z resztą. Radość z osiągnięcia celu i tak olbrzymia (124 minuty szybciej niż zakładany czas; finalnie  trochę ponad dziewięć godzin i kwadrans) . Tak wielka,  że w szatni, śmierdzącej spoconymi facetami, rozlała się cytrynówka zwycięstwa. Dobrze wchodzi w takich okolicznościach.  

                  Cóż mogę, o ŁUT, powiedzieć dodatkowo? Przepiękna impreza. Widoki zapierające dech w piersiach (raz jeszcze dzięki Bogu za tę pogodę!), kibice wspierający biegaczy (ale tej ekipy z łysym typem, w Komańczy, już nie widziałem...a miał być. Obiecał). Punkty żywieniowe z wesołymi i pomocnymi wolontariuszami (kurwa...jak te ogórki smakowały...). Mistrz.No i błoto. Ludzie mówią, a oni zawsze coś mówią, że w porównaniu z przednimi edycjami, było prawie że sucho. Mimo tego, chyba więcej w życiu nie widziałem. Chwalmy Pana za kijki do biegania. Dzięki nim i wrodzonemu talentowi ekwilibrystycznemu nie wypierdoliłem się na ryj w to błoto. Kto wie? Może kiedyś, kiedyś, jak już do końca mi odwali, wystartuję w biegu główmy - 150 km ...

I co teraz? teraz 30 dni kompletnego odpoczynku od biegania.....