środa, 5 września 2018

Old school czy new trend?

            Odpowiedź na to pytanie padnie już w najbliższą sobotę. Taaaa....pół roku - to chyba wystarczająco dużo czasu, aby sprawdzić wymierny efekt pracy z przyfabrycznym trenerem. A w najbliższa sobotę będzie doskonały sprawdzian - Bieg Siedmiu Dolin. Bieg, który przebiegłem ukończyłem dwa lata temu, więc siłą rzeczy, do tamtego czasu będę wszystko porównywał i odnosił. Pogoda też, jak sądzę, jest ciekawa wyniku, bo według prognozy, warunki mają być zbliżone (czyli gorąco).  
            Jak minął czas od startu w Hiszpanii? Pracowicie. Pracowicie tak na 88%. Treningów biegowych praktycznie nie odpuszczałem, siłowe zaniedbałem, core stability....przemilczę. Jeden zajebisty start górski - Supermaraton Gór Stołowych (świetna sprawa - kto nie był, niech pojedzie), kilka wycieczek biegowych po górach i latanie po płaskim....Tak to właśnie wyglądało. 770 km treningu od czerwca (a więc 3 miesiące i trochę) - a w 2016 było 660km w dwa miesiące z kawałkiem..Widać różnicę. 
               Zrobiłem dwa testy przed startem - może nie do końca wymierne, ale zawsze. Wystartowałem w MonteKazurze (przed poprzednim B7D także) - różnica w czasie 4 sekundy na korzyść tego roku.  Prawie tak samo - ale teraz cisnąłem, a wtedy biegłem większym na luzie, bo cztery dni później był start w Krynicy.  Drugi test, to Półmaraton Praski - w 2016 też robiłem.. Wtedy był upał jak fiut, a teraz start w nocy, stąd nie będzie to wymierne. Teraz szybciej o minutę. I na dużo większym luzie - start traktowałem jak mocniejszy trening. Więc tak na dwoje babka wróżyła...
            I tak samo, jak we wpisie  z czerwca 2016 Zachwycony będę, jeżeli zrobię to w 15 godzin. Z szacunków, które robię na papierze, wychodzi 15,5 godzin. Kurcze minęły dwa lata, a ja nadal mam ten sam dylemat... 0% rozwoju 100% frajdy.

Byle do soboty!

sobota, 26 maja 2018

Hiszpańska masakra Górami Iberyiskimi.

           Ręce wzniesione w górę! Druga runda, w zmaganiach z cyklem UTWT zakończona zwycięstwem, sukcesem, no po prostu zakończona. Drugim wyścigiem z cyklu, który sobie wymyśliłem był hiszpański stuośmiokilometrowy challenger - Penyagolosa Trails HG (przewyższenie 5600m). Przygotowania przebiegły jak przebiegły i oto nastał dzień, który dał nam Pan. No prawie, bo przed dniem zero, poszliśmy z Konkubiną odebrać pakiety. Poszło szybko, łatwo i przyjemnie, więc można było zjeść wczesny obiadek i uciąc sobie przedstartową drzemkę. Znaczy ja ją ucinałem, bo Konkubina leciała MiM, który startował o 7:00 bodaj, a mój CSP o północy.




Wstałem, wziąłem graty i poczłapałem na start. Szybka kontrola wyposażenia obowiązkowego i sru na plac startu, na którym  pomyślałem sobie - po grzyba komuś długie spodnie w lato? No i długie gacie powędrowały w ręce Mojej Lepszej Połowy, która przyszła obejrzeć bandę przygłupów start. Północ, gong, brzdęk i poszłoooooo! Na spokojnie (według sporządzonej na podstawie wiedzy i doświadczenia   profilu i szacunkowych czasów pomnożonych przez współczynnik chujwiejaktobędzie  108km miał zostać osiągnięty po 20 godzinach 40 minutach i 50 sekundach) przez miasto, asfaltem. Sporo ludzi stojących wzdłuż trasy i dodających animuszy biegnącym okrzykami ¡Ánimo!

 Profil trasy.

                 Pierwsza górka, w ramach rozgrzewki, nie za wysoko i łagodny zbieg na pierwszy punkt - Borriol (6 minut lepiej od planowanego czasu). Szybki bufet (sam się zdziwiłem, że się nie grzebałem), uzupełnienie płynów w bidonie i jazda dalej. Od razu pod górę.Ale jakoś tak przyjmie.  Super temperatura w nocy, piękny widok białej rzeki świateł z czołówek ludzi, którzy już dawno wyszli z bufetu i są kilometry przede mną ...magia!
Tych dwóch z pierwszego planu finalnie wyprzedziłem.


W górę, zgodnie z planem, tempem wracającego z melanżu, bladym świtem, marynarza, w dół trochę szybciej i melduję się na drugim bufecie - okolice 25km. 43 minuty przed planowanym przybyciem. W głowie, od razu odzywaja się dwa głosy. Słodki diabełek mówi Zajebiście! Przy takim tempie  jesteśmy trzy godziny wcześniej! Zły anioł zagłady zaś, groźnie mruczy Taaa...Przyspiesz...jeszcze szybciej leć! Zasuwaj..zobaczymy gdzie padniesz i zostaniesz.  No nic...diabełka pod ramię i lecimy! Wszak na punkcie mówią ¡Ánimo!



              Po bufecie łagodny zbieg (ogólnie bardzo fajna trasa do biegania; sporo ścieżek, czasem trafił się beton/asfalt, tyle, że kamieni sporo), trochę płaskiego i górka, dołek, górka, dołek. Tempo (jak na mnie  i mój plan) całkiem spoko, samopoczucie eleganckie, nic nie boli (rzecz jasna jak na przebiegnięty dystans) - melduje się w Useres - 34 km (41 minut przed czasem). Diabeł z aniołem ględzą dalej, słuchając ich dialogu staram się pożerać jak najwięcej rzeczy, które nie są słodkie (między punktami, klasycznie, napychałem się żelami), zatankowanie bidonów i jazda dalej! Trochę zaczynam się obawiać wschodzącego słońca. Swoją drogą życzyłem sobie pięknego wschodu, pełnego romantyzmu i w ogóle, a tu jakoś, po prostu nagle się zrobiło jasno. Lipa - za wrażenia artystyczne przy wschodzie  słońca punkt dla MIUT. Wgramoliłem się na jakąś górkę 746 m n.p.m (niby nie za wysokie te góry a 5600m uzbierali..) i (jakżeby inaczej) na dół...Witamy w Atzenta. Właśnie przebiegłeś maraton! 40 minut przed planowanym przybyciem. Anioł zaczyna się uśmiechać, a diabeł mówi jest dobrze, jest szybko! Wcale nie tracisz - sikałeś, to trochę straciłeś!  Żer, picie,  wysłuchanie okrzyków ¡Ánimo!   i w drogę. Do następnego punktu - Benafigos - 10km i tylko pod górę (+580m). Więc mocniej na patyki i do góry! Słońce też coraz wyżej na niebie, ale wciąż za lekkimi chmurami...nie grzeje za bardzo. Jest dobrze.  ba! a nawet bardzo dobrze - tempo biegu marszu pod gorę poniżej 8:00 min/km szybko (z adnotacją, że jak na mnie rzecz jasna...). Mijam po drodze tabliczkę, która ma wskazywać kilometry...hm...trochę dziwne bo rozjeżdża się ze wskazaniami zegarka..hm...ee tam. lecimy! W Benafigos , zgodnie z planem, postanawiam sobie chwilę odsapnąć na punkcie. Zjeść wolniej, rozkoszować się widokami, złapać oddech...I to nie dlatego, że mam 59(!) minut przewagi nad planowanym czasem. Po prostu zaraz czeka mnie najtrudniejszy (o ja głupi i naiwny) moment na trasie. Zbieg z 960 na 541  metrów, a wszystko to po to, żeby się znów wpierdolić na 1083 metry. Według organizatora +900 metrów na 12 kilometrach. Na dokładkę, wlazłem już ponad te chmury i słońce wali z całą swoja mocą...No to ¡Ánimo! Zbiegam..i na dzień dobry zdziwko...zamiast pruć jak strzała prosto w dół, leci się zakosami... 15 metrów w lewo, 15 w prawo, 15 w lewo, 15 w prawo... I tak, kurwa, do zajebania...znaczy do samego dołu...głębszy oddech..trochę płaskiego i do góry. Ale  jak żółw..góra stroma, luźne kamienie...więc i tempo 18 min/km się zdarza...zaczyna się koszmar..tak to widzę...Nie jem już tak często jak powinienem, ale za to dużo piję..człapię...

Wchodzimy ponad chmury. Nic już nie chroni przed słońcem.


Cullo przybyłem! Miałaś być na 66 kilometrze, a jesteś na 70...trudno..nie mam siły...W Culli spędzam ponad kwadrans. Mogę sobie na to pozwolić, bo o dziwo nadal jestem do przodu..i to 74 minuty. A tak naprawdę nawet jakbym miał godzinę w plecy to bym tyle siedział. Staje sobie przy gościu, który kroi arbuza i zżeram prawie całego. To się Hiszpan dziwił :) Wychodzę z punktu, a tu przemiła pani zaprasza mnie do kontroli wyposażenia obowiązkowego. Losuje mi jedną rzecz...No i nie zgadniecie co wylosowała. Tak kurwa...jebane pantalones. Tnę głupa i pokazuję, ze mam spodnie na sobie, ona w śmiech, ale jest nieugięta. Długie aamigo! Widać jednak, ze chce coś pomóc i mówi, ze może je zostawiłem na przepaku (który jest w tym punkcie), a ja? a ja baran nie skumałem jakie ona ma intencje i mówię, że nie...Nie kurwa..zostawiłem na jebanym starcie...W sukurs, na szczęście, przyszedł mi jakiś młody wolontariusz. Zarządził drugie losowanie i byłem uratowany. Ale ze strachu się obsrałem i tak..Jeszcze by mnie zatrzymali. Mam nauczkę, że nawet absurdalne rzeczy, jak są obowiązkowe trzeba brać. Na zakończenie rzucili, krótkie , dodające otuchy ¡Ánimo! Uśmiechnąłem się i ruszyłem. Najpierw pięćset metrów w dół, żeby zrobić siedemset w górę. Zaczynam odczuwać coraz bardziej trudy...


Docieram do Vistabelli. 84 km planowo, 89 na zegarze. Nie wiem już jak mam to liczyć...zakładając, że 89km to 89 km mam  112minut przewagi nad planem...Ale czy mam przewagę czy nie..jestem słaby strasznie. Diabeł śmieje się do rozpuku..anioł co gorsza też.. Chuj ¡Ánimo!  Pocieszam się tym, że ma być średnio, a wręcz mało, górzyście. idę...Na 91 kilometrze dostaję taki strzał, że aż stanąłem. Dobrze, że mam kijki, bo bym nie mógł stać. Czuję, że zaraz wywalę całą treść żołądka na ziemię...Próbuję iść, ale zatrzymuję się co kilkanaście kroków...Jest prawie płasko a ja się poruszam tempem 15:00 min/km... Diabeł wykonuje klasycznego rotfla.. Ja jestem już bliski tego, żeby zadzwonić  po małżeństwo, które przybyło z nami turystycznie, aby przyjeżdżali do Xodos, bo tam kończę wyprawę. Nie mam siły nawet sięgnąć po telefon. Biegacze wyprzedzają mnie jak chcą..Nawet ci umierający mnie wyprzedzają... Prawie wkładam sobie kijek w gardło, żeby się porzygać. Nagle zlitował się nade mną anioł...Nachylił sie do ucha i szepcze Zjedz żel..wiem, że sobie tego nawet nie wyobrażasz, ale to Ci pomoże...może się zrzygasz...może dostaniesz zastrzyk energii...Zjedz go... Zjadam. Nic się nie dzieje...nie wymiotuję, nie mam siły...Nic...ale ide...Dziwnie mi zaczyna wracać wiara. Nie siły, ale w głowie zaczyna gościć spokój. Nie myślę już o tym, żeby dzwonić po samochód. Jakoś doczłapuje się do Xodos. Jest punkt odżywczy. Miał byc na 94kilometrze jest na 99 (wg mojego zegarka). Siadam na krzesełku, zjadam makaron...nabieram sił...czuję, że muszę ruszać dalej, bo zostanę. Ruszam. Nie wiem jak to zrobiłem, ale zaczepia mnie nagle jakiś gość i mówi - Stary idziesz w złym kierunku. Co?! No to - idziesz w przeciwną stronę. Super kurwa..400 metrów se dołożyłem. Pomyłem trasę, której nie dało się pomylić.  Już wiem, ze skończyłem się ścigać i tylko mam osiągnąć metę. Uśmiecham się jednak, bo mam 72 minuty przewagi w stosunku do planu. Jest źle, ale nie beznadziejnie. 



                  Człapię. Wlokę się po 12 min/km. Mijam oznaczenie kilometrowe trasy...Nie podoba mi sie to. Docieram do przedostatniego punktu. Powinien być chwilę przed setnym kilometrem, a u mnie już jest nabite 105. Powinny być jeszcze trzy do mety, a ja wiem, ze będzie ich więcej...maszeruję dalej..¡Ánimo! Mijają mnie niedobitki kobiece z odbywających się mistrzostw świata. Panie z Islandii ...Zaczyna się robić ciemno i grzmieć w oddali...Super...Niech jeszcze pierdolnie burza...Przyspieszam do 11 min/km (hahaha), zakładam kurtkę bo mi zimno. 108km. Meta. Znaczy być powinna meta, a jest czarna dupa. Szlag by to wszystko trafił. Spotykam jakiś lotny punkt kontrolny¡Ánimo!  Już tylko z górki! Dasz rade! Idę...Z daleka widzę już światła mety. Wybiegam Wychodzę z lasu i wolnym, statecznym  krokiem zmierzam , między barierkami, ku zegarowi i linii mety. Pomimo tego, że do limitu jeszcze dużo brakuje punkt zaczyna się zwijać (!). Kilka niemrawych okrzyków, jakieś niedobitki ludzi....Smutno jakoś..Ale co z tego?? Jestem na mecie! 116 kilometrów według zegarka. Dostaje najpaskudniejszy medal w życiu (ze sklejki), dostaje zupkę chińską do zjedzenia i browar do wypicia! Jestem królem świata! 21:45:40. Cholera wie czy poszło lepiej niż chciałem czy nie? Miało być 108 km, jest 116, miało być 20 godzin jest 21...Chuj z tym! jest świetnie.


             Już później analizując wszystko co się stało, wydaje mi się, że ta słabość była wywołane tym, że przestałem regularnie jeść. Na początku wpychałem w siebie żel, albo ciastko, co godzinkę. Później jakoś zacząłem to przeciągać od punktu do punktu. Nie zdało to egzaminu. Pozostaje wyciągnąć dwa wnioski - noś zawsze wyposażenie obowiązkowe, bo cie trafia na braku i żryj zgodnie z planem. Nieważne czy jest dobrze czy źle. Żryj i koniec.
                Następne dwa zaplanowane starty: Supermaraton Gór Stołowych i Bieg 7 Dolin. W tym drugim, do pobicia rezultat z debiutu na tej trasie: 15:25:34. Diabeł z aniołem już teraz siedzą i się śmieją...









czwartek, 12 kwietnia 2018

Gówno widać....

         A skoro gówno widać to znaczy tylko jedno. Jesteśmy w dupie! A przynajmniej ja jestem. Taki oto wniosek wysnułem po starcie na Maraton Leśnik . W czystej teorii cel został osiągnięty - miał to być start traktowany jako treningowe długie wybieganie po górach. A co na to praktyka? Umierałem....Umierałem kilkukrotnie. A czas spędzony między 26 a 42 kilometrem, był moją własną drogą krzyżową. Ale, może nie zaczynajmy od, nomen omen, dupy strony...
            Leśnik Maraton ( linka )to jeden z dystansów rozgrywany w ramach jednej imprezy (dwa pozostałe to 26km - nazwany półmaratonem, oraz 90km - Nadleśnik). Maraton - jak sama nazwa wskazuje - został rozegrany na dystansie 50km (chociaż mapa organizatora twierdzi co innego). Więc nie dziwcie się nigdy, gdy ktoś zapyta słynne "na ile kilometrów ten maraton". Leśnik Wiosna to preludium do pozostałych biegów rozgrywanych latem, jesienią i zimą.


        Dzień przed startem był strasznie ciepły, więc byłem w lekkim szoku, gdy musiałem rano skrobać samochód, którym miałem zawieźć tyłek na start. Wtedy zrozumiałem czemu w wyposażeniu obowiązkowym były czapka i rękawiczki...Szybka odprawa przed startem, ze zwróceniem uwagi na mały dziobek na końcu profilu i ......ruszyli! Kto miał biec szybko, pobiegł szybko, kto miał biec spokojnie, biegł spokojnie...I tak było wiadome, że życie zweryfikuje wszystkich startujących. Mając na uwadze, że początek jest wspinaczką na Bukowski Groń, nigdzie się nie spieszyłem. Szybko w ruch poszyły patyki kije i jak starszy pan, gramoliłem się w górę, osiągając miejscami zawrotne tempo 13:30 min/km. Ach...jakie to było uczucie..ten wiatr we włosach wywołany prędkością...
          Ze szczytu już szło lepiej. Ciach, ciach na Jaworzynę, pożerając na punkcie odżywczym ciasteczko i rozkoszując swoje oczy widokami. Piękna okolica! Tempo nawet, nawet. Wiadomo w dół szybciej, w górę wolniej...

Taki tam widoczek z trasy.

       Zbieg z Jaworzyny, drugie ciacho na punkcie odżywczym i rozpoczyna się marsz w górę. A właściwe na górę - najwyższy szczyt na trasie - Czupel. Wszystko ładnie, pięknie...i nagle..bez żadnego ostrzeżenia..nie wiadomo skąd - cios. W jednej chwili straciłem całe siły. Jakby tego było mało straciłem całą radość i motywację. Nawet żołądek się zbuntował i zaczął grozić, że zaraz wszystko odda. Tytułowe gówno po prostu. Pełzłem na ten Czupel, wspierając się na kijach przeklinając cały świat. Jakby tego było mało, czułem, że but ociera mi piętę, więc zatrzymałem się, żeby zakleić bolące miejsce. No i pełznę dalej... Gdzieś po drodze trafił się sklep. Kupiłem pół litra Coli, ciepło przyjąłem słowa otuchy od Pani Kierowniczki Sklepu (Panie..do 18:00 może Pan dobiec do mety? To i ja bym to zrobiła!), dwa łyki i jazda dalej. 


          Na 42 kilometrze cud. Wszystko minęło. Siły wróciły (oczywiście tyle ile może wrócić po maratonie), znów wróciła chęć do życia, znów świat stał się piękny. Tylko w palce zaczęło coś obcierać. Przystanąłem. Zakleiłem. I dalej jazda na Kozubnik! Moja kochana Konkubina, zapewne w celu podtrzymania mnie na duchu, przysłała krótką wiadomość tekstową Szykuj się na ostanie podejście. Przejebane jak na Maderze. No to sie psychicznie przygotowałem... Dodatkowo biegnący koło mnie koleżka, też jakby go przeczytał, bo rzucił Stary teraz to pikuś, poczekaj na następne podejście. Znaczy coś musiało być na rzeczy... No, ale co? Lecę dalej. Zbieg z Kozubnika, odbicie od szlaku....i chuj. Prawie pionowo. Z gąszczu drzew na stoku słychać jęki i płacz ludzi. No, ale idę..Fakt - ciężko było. Jakiś żal ogarniał, jak się mijało wielkiego, łysego chłopa, który siedział na ziemi i prawie płakał. Kto to, kurwa, wymyślił! Kto to, kurwa, mierzył?! Miało Być 48, a ja już mam prawie 50! Jeszcze, kurwa, maczetę powinni dawać w ten jebany gąszcz! Tak właśnie to wyglądało. Po kwadransie wspinaczki, czas na zjazd w dół! Po takiej samej stromiźnie. Facet na starcie mówił, że tam się można puścić...No to się puściłem - drzewa...bo zbiegałem od drzewka do drzewka..Na samym dole ubawiona Konkubina, szczerząc się, robi zdjęcia, jak niezgrabnie zbiegam poruszam się w dół.A później już na stadion LKS Zapora Porąbka, świńskim truchtem po wirażu stadionu, pośród burzy braw od  uczestników, którzy już skończyli i obżerali się zapiekankami, linia mety, drewniany medal na szyję, bezalkoholowy (hańba!) browar w rękę. I już. Koniec. Trochę ponad 7 godzin 17 minut.
          Leśnik lato w szczyrku 16 czerwca. Dwa tygodnie przed Supermaratonem Gór Stołowych...Hm...może?

             Podziękować mogę także za lekcję pokory, którą dostałem. Brak pokory został ukarany. Wydawało się, ze skoro mam sobie pobiec treningowo, to mogę sie nie przyłożyć do logistyki i oporządzenia się. Obcieranie stopy na trasie? Konsekwencja niechlujnego oklejenia przed startem. Obcierający palec? Konsekwencja braku oklejenia palców (zawsze oklejam..w internecie widziałem, ze tak trzeba, jeszcze przed pierwszą setką...no i raz nie okleiłem i się okazało, że jednak trzeba :) ). Mdłości i sensacje żołądka? Konsekwencja (przynajmniej, jak sądzę,) żeli Ale, których nienawidzę i które mi nie leżą ewidentnie, ale tylko je zdążyłem kupić, bo zostawiłem na ostatnią chwilę. Nigdy więcej nie mam prawa tego wszytskiego powtórzyć. Mogę popełnić inne błędy - ale nie te trzy. A za dwa tygodnie - Mistrzostwa Polski w długodystansowym biegu górskim. Drżyjcie faworyci, bo przyjeżdżam!

sobota, 31 marca 2018

Zmiany, zmiany , zmainy...

          12 dni. Tyle trwał rozbrat z bieganiem narzucony przez konowała. No dobra - nie pomylił się za bardzo, więc nazwę go lekarzem. Kostka po powrocie do treningu trochę zwiększała swoją objętość, ale nie bolało, ani nie niepokoiło. Więc uznaję, że jest ok. 
             No właśnie...trening....Z bliżej jeszcze nieznanych i niewyjaśnionych przyczyn  fabryka, w której tyram, zorganizowała grupę/drużynę/ekipę truchtająca -  udostępniając nam trenerów. Mi się, w roli guru, trafił Pan Wojciech Rzywucki. Człowiek, który trochę w swoim życiu pobiegał (znaczy nadal to robi) i w krótszych i dłuższych dystansach, osiągając wyniki, o których ja mogę pomarzyć. Przedstawiłem mu swoje plany startowe na nadchodzące pól roku i ma mnie przygotować do tych startów...Stwierdziłem, że zaufam człowiekowi - a jak mi się w Hiszpanii start  nie powiedzie, to wrócę i urwę mu głowę :)
              Póki co, jestem w lekkim szoku, bo jego koncepcja biegowa, znacznie się różni od mojej (oczywiście - ja nie mam żadnej koncepcji, tylko utarty schemat, będący mieszanka internetu, własnego widzimisię, oraz kilku sezonów biegania). Żadnych długich wybiegań (mają być od przyszłego tygodnia), sporo drugiego zakresu (sporo przy niedużym kilometrażu - w 4 tygodnie zrobiłem ze 220km), trochę siły biegowej. Sam jestem ciekawy, jaki będzie efekt. 
                A gdzie najlepiej sprawdzać stan formy? Na zawodach rzecz jasna! Pierwszy start w tym roku zaliczony. Miałem przyjemność rozpocząć sezon w Wiązownej - na polówce numer 38 (dawno zaczęli, nie? a taka mala miejscowość...). Plan był prosty - wiadomo, że szału nie będzie, ale złamanie 1:40:00 będzie w dobrym tonie. I tak tez sie stało. Samą imprezę, mogę polecić z czystym sercem, bo widać, że jest przygotowana z pasją, a  ludzie, którzy się w nią angażują, dają samych siebie. Brawo! 

          W tak zwanym międzyczasie trafiły się jeszcze dwa miłe akcenty. Pierwszy to weekendowa wycieczka do Bratysławy. Pomijając aspekty pijacko-turystyczne (czyli pomijając praktycznie całą wyprawę), wraz z konkubiną zorganizowaliśmy sobie przyspieszone zwiedzanie okolic robiąc trzydziestokilometrową wycieczkę. Wyruszyliśmy w piękny słoneczny poranek dzień (były momenty, że Moja Lepsza Połowa leciala w krótkim rękawie), rozkoszując się słońcem, by...by nagle, na Devinskiej Kobyle brodzić po kostki, w topniejącym śniegu...Brr....reszta trasy w przemoczonych butach.


            Drugi miły akcent - to także wycieczka. Tym razem, jakby inaczej, w Góry Świętokrzyskie (wyprawa całkowicie pozbawiona aspektów pijacko-turystycznych). Zrodzony w środę plan,w piątek brutalnie zweryfikowała pogoda, zamieniająca piękną, wczesną, wiosnę w srogą zimę. Na Świety Krzyż, jeszcze jakaś pielgrzymka  wydeptała dróżkę, ale dalsza cześć czerwonego szlaku w stronę Szczytniaka, była pokryta dziewiczym śniegiem.Głębokim, żeby nie skłamać, tak do połowy łydki.


Dziewiczy śnieg, nieskalany ludzką stopą...

 W głowie od razu zabrzmiały mi wspomnienia gwiazd Ekstraklasy z lat minionych, którzy zawsze mówili o budowaniu siły przez brodzenie w śniegu po kolana w górach. Ależ mam nowoczesne metody treningowe...

....do czasu.

 
           Na koniec miesiąca ostatni sprawdzian formy - Półmaraton Warszawski. Można tylko się zachwycać. Organizacja, jak zawsze, świetna. W tym roku dostosowali się do niej także biegacze, grzecznie ustawiając się w swoich strefach. Pogoda - wymarzona. Ciepło, ale nie gorąco, lekki wiaterek, ale nie wmordewind. Nic tylko lecieć! Noooo...może trasa mogłaby być troszkę mniej kręta momentami, ale ostatnia, długa, prosta trochę to zrekompensowała. Pomimo obaw, że nie uda się utrzymać tempa 4:30 min/km (trzy dni wcześniej prawie umierając z wysiłku zrobiłem 8km w 4:33),  postanowiłem trzymać fason i nie pękać. Plan był prosty - utrzymać założone tempo ile sie da, a później gdzieś umrzeć... (start miał być mocnym treningiem, a nie próbą łamania czegokolwiek). Miało być złamane1:35:00, a skończyło się trochę ponad 1:33:00. No bomba! Czas był gorszy od życiówki o 26 sekund, przez chwilę nawet chciałem sobie pluć w brodę, że nie pocisnąłem sekundy na kilometr szybciej, ale sobie darowałem. Może jeszcze w tym roku zrobię jakąś polówkę z zamiarem połamania życiówki.

Luty i marzec nie były zbyt duże objętościowo (co mnie strasznie niepokoi). Odpowiednio 152km i 256km. W szczegółach wyglądało to jak niżej.








Teraz chwila na złapanie oddechu i mam zapowiedzianą rąbankę. Wszak to już tylko 6 tygodni do Penyagalosy....

czwartek, 8 lutego 2018

Mistrz Krasicki miał racę - miłe złego początki, lecz koniec żałosny...

       Pewnie wielu z Was zna to uczucie. Jest chęć, jest zapał, człowiek się nakręca, napędza...I, mówiąc kolokwialnie, Chuj.Tak, Chuj przez wielkie C. Pomijam juz wszystkie niezwiązane z bieganiem rzeczy, które od początku roku się pierdolą, bo to nie czas i miejsce. No, może tylko nie miejsce.
        Styczeń - miesiąc początków. Miesiąc wielkich planów. Miesiąc początku postanowień - często mocno życzeniowych, żyjących tak długo, jak długo żyje motyl. Rok rozpocząłem klasycznie i tradycyjnie, jak większość Polaków z resztą - kacem. Drugi dzień roku się leczyłem, a od dnia trzeciego - początek tyrania, które ma doprowadzić mnie do chwały, zwycięstwa, glorii i tak dalej i tak dalej. A tak naprawdę tyrania, które ma sprawić, że nie umrę z wysiłku podczas Penyagolosy. 
         Pierwsze 3 tygodnie przeleciały znośnie. Nawet byłem pozytywnie zaskoczony osiąganymi wynikami. O ile mogę takiego słowa użyć. Pełen wachlarz treningowy (czyli w kółko baza przygotowana na podstawie planu Jerzego Skarżyńskiego) - siła, trochę II zakresu, bieg długi, przebieżki jakieś. Nawet nie obsrałem się za mocno na pierwszych podbiegach pod Agrykolę (robię odcinki po 430 metrów). No i co? I się stało. Najpierw przypałętało się, nie wiadomo skąd,  jakieś zapalenie dziąsła, które wystrzeliło mnie w 39,5 stopnia gorączki, żeby po kuracji antybiotykowej osłabić mnie w cholerę i trzymać temperaturę niecałych 36 stopni. Coś tam próbowałem pozorować bieganie, ale byłem tak osłabiony, że nie szło. Spróbowałem też iść pobiegać na bieżni mechanicznej - 10km było tak ciężkie jak maraton. Sam się sobie dziwię, jak kiedyś mogłem biegać tak trzy razy w tygodniu i to po 20km. Do dobrego - czyli biegania w plenerze - łatwo się przyzwyczaić. Nawet największa ulewa i wiatrzysko jest dużo przyjemniejsze, od tego dreptania w czterech ścianach. No, ale nie ma się co użalać, stało się co się stało. Wypadek losowy - trzeba tyrać dalej. Czas zrobić coś, co wprawia mnie  w doskonały nastrój - ruszyć w góry! A i okazja była ku temu doskonała. Wydarzenie pod tytułem Zimowa Krucjatka (linka do fejsa). Bieg/Trening z Ewą Majer i Bartkiem Gorczycą (swoją drogą bardzo fajne ludziki; weseli i w ogóle tacy jacyś spoko) z Huty Szklanej na Szczytniak i z powrotem (łącznie ze 30km i 1000m przewyższenia). Super impreza (w ogóle stwierdzam, że organizatorzy z Nowej Słupi i okolic stają zawsze na wysokości zadania i robią swoje imprezy na piątek z plusem).
           Trening był zaplanowany na niedzielę, więc w sobotę poszliśmy z Lepszą Połową na przebieżkę, żeby nie marnować dnia. Pełen troski, na Świętym Krzyżu powiedziałem do Niej:
-Tylko uważaj jak zbiegasz pierdoło, żebyś sobie niczego nie zrobiła! A teraz zrób mi miejsce, bo będę zasuwał w dóóóóółłł....

 Efekt?




Taaaa......Ciążą pozamaciczna....Cięzki przypadek..chyba bliźniaki...
W nocy okład z mrożonych pomidorów (serio), a rano? A rano na start treningu i 30 km po Górach Świętokrzyskich z usztywnioną bandażem kostką. Może nie było to zbyt mądre, ale jak słowo daję, żeby nie opuchlizna, to w ogóle bym nie wiedział, że mam coś w kostkę. 

 Widokowo, jak zawsze, pięknie.

Po powrocie, pierwsze kroki skierowałem do lekarza. Popatrzył, popukał, prześwietlił i kazał spierdalać oszczędzać nogę 10-14 dni, okładać zimnym, namaszczać maścią i już. Poważniejszych uszkodzeń brak. Mam nadzieję, że nie robił studiów zaocznie i tak właśnie będzie. A więc 10 dni lenistwa...

Losowo wybrane mięczaki w drodze na Szczytniak.


Styczeń zamknął się 225km. A wyglądało to tak:






Zdrówko!