sobota, 31 marca 2018

Zmiany, zmiany , zmainy...

          12 dni. Tyle trwał rozbrat z bieganiem narzucony przez konowała. No dobra - nie pomylił się za bardzo, więc nazwę go lekarzem. Kostka po powrocie do treningu trochę zwiększała swoją objętość, ale nie bolało, ani nie niepokoiło. Więc uznaję, że jest ok. 
             No właśnie...trening....Z bliżej jeszcze nieznanych i niewyjaśnionych przyczyn  fabryka, w której tyram, zorganizowała grupę/drużynę/ekipę truchtająca -  udostępniając nam trenerów. Mi się, w roli guru, trafił Pan Wojciech Rzywucki. Człowiek, który trochę w swoim życiu pobiegał (znaczy nadal to robi) i w krótszych i dłuższych dystansach, osiągając wyniki, o których ja mogę pomarzyć. Przedstawiłem mu swoje plany startowe na nadchodzące pól roku i ma mnie przygotować do tych startów...Stwierdziłem, że zaufam człowiekowi - a jak mi się w Hiszpanii start  nie powiedzie, to wrócę i urwę mu głowę :)
              Póki co, jestem w lekkim szoku, bo jego koncepcja biegowa, znacznie się różni od mojej (oczywiście - ja nie mam żadnej koncepcji, tylko utarty schemat, będący mieszanka internetu, własnego widzimisię, oraz kilku sezonów biegania). Żadnych długich wybiegań (mają być od przyszłego tygodnia), sporo drugiego zakresu (sporo przy niedużym kilometrażu - w 4 tygodnie zrobiłem ze 220km), trochę siły biegowej. Sam jestem ciekawy, jaki będzie efekt. 
                A gdzie najlepiej sprawdzać stan formy? Na zawodach rzecz jasna! Pierwszy start w tym roku zaliczony. Miałem przyjemność rozpocząć sezon w Wiązownej - na polówce numer 38 (dawno zaczęli, nie? a taka mala miejscowość...). Plan był prosty - wiadomo, że szału nie będzie, ale złamanie 1:40:00 będzie w dobrym tonie. I tak tez sie stało. Samą imprezę, mogę polecić z czystym sercem, bo widać, że jest przygotowana z pasją, a  ludzie, którzy się w nią angażują, dają samych siebie. Brawo! 

          W tak zwanym międzyczasie trafiły się jeszcze dwa miłe akcenty. Pierwszy to weekendowa wycieczka do Bratysławy. Pomijając aspekty pijacko-turystyczne (czyli pomijając praktycznie całą wyprawę), wraz z konkubiną zorganizowaliśmy sobie przyspieszone zwiedzanie okolic robiąc trzydziestokilometrową wycieczkę. Wyruszyliśmy w piękny słoneczny poranek dzień (były momenty, że Moja Lepsza Połowa leciala w krótkim rękawie), rozkoszując się słońcem, by...by nagle, na Devinskiej Kobyle brodzić po kostki, w topniejącym śniegu...Brr....reszta trasy w przemoczonych butach.


            Drugi miły akcent - to także wycieczka. Tym razem, jakby inaczej, w Góry Świętokrzyskie (wyprawa całkowicie pozbawiona aspektów pijacko-turystycznych). Zrodzony w środę plan,w piątek brutalnie zweryfikowała pogoda, zamieniająca piękną, wczesną, wiosnę w srogą zimę. Na Świety Krzyż, jeszcze jakaś pielgrzymka  wydeptała dróżkę, ale dalsza cześć czerwonego szlaku w stronę Szczytniaka, była pokryta dziewiczym śniegiem.Głębokim, żeby nie skłamać, tak do połowy łydki.


Dziewiczy śnieg, nieskalany ludzką stopą...

 W głowie od razu zabrzmiały mi wspomnienia gwiazd Ekstraklasy z lat minionych, którzy zawsze mówili o budowaniu siły przez brodzenie w śniegu po kolana w górach. Ależ mam nowoczesne metody treningowe...

....do czasu.

 
           Na koniec miesiąca ostatni sprawdzian formy - Półmaraton Warszawski. Można tylko się zachwycać. Organizacja, jak zawsze, świetna. W tym roku dostosowali się do niej także biegacze, grzecznie ustawiając się w swoich strefach. Pogoda - wymarzona. Ciepło, ale nie gorąco, lekki wiaterek, ale nie wmordewind. Nic tylko lecieć! Noooo...może trasa mogłaby być troszkę mniej kręta momentami, ale ostatnia, długa, prosta trochę to zrekompensowała. Pomimo obaw, że nie uda się utrzymać tempa 4:30 min/km (trzy dni wcześniej prawie umierając z wysiłku zrobiłem 8km w 4:33),  postanowiłem trzymać fason i nie pękać. Plan był prosty - utrzymać założone tempo ile sie da, a później gdzieś umrzeć... (start miał być mocnym treningiem, a nie próbą łamania czegokolwiek). Miało być złamane1:35:00, a skończyło się trochę ponad 1:33:00. No bomba! Czas był gorszy od życiówki o 26 sekund, przez chwilę nawet chciałem sobie pluć w brodę, że nie pocisnąłem sekundy na kilometr szybciej, ale sobie darowałem. Może jeszcze w tym roku zrobię jakąś polówkę z zamiarem połamania życiówki.

Luty i marzec nie były zbyt duże objętościowo (co mnie strasznie niepokoi). Odpowiednio 152km i 256km. W szczegółach wyglądało to jak niżej.








Teraz chwila na złapanie oddechu i mam zapowiedzianą rąbankę. Wszak to już tylko 6 tygodni do Penyagalosy....