czwartek, 12 kwietnia 2018

Gówno widać....

         A skoro gówno widać to znaczy tylko jedno. Jesteśmy w dupie! A przynajmniej ja jestem. Taki oto wniosek wysnułem po starcie na Maraton Leśnik . W czystej teorii cel został osiągnięty - miał to być start traktowany jako treningowe długie wybieganie po górach. A co na to praktyka? Umierałem....Umierałem kilkukrotnie. A czas spędzony między 26 a 42 kilometrem, był moją własną drogą krzyżową. Ale, może nie zaczynajmy od, nomen omen, dupy strony...
            Leśnik Maraton ( linka )to jeden z dystansów rozgrywany w ramach jednej imprezy (dwa pozostałe to 26km - nazwany półmaratonem, oraz 90km - Nadleśnik). Maraton - jak sama nazwa wskazuje - został rozegrany na dystansie 50km (chociaż mapa organizatora twierdzi co innego). Więc nie dziwcie się nigdy, gdy ktoś zapyta słynne "na ile kilometrów ten maraton". Leśnik Wiosna to preludium do pozostałych biegów rozgrywanych latem, jesienią i zimą.


        Dzień przed startem był strasznie ciepły, więc byłem w lekkim szoku, gdy musiałem rano skrobać samochód, którym miałem zawieźć tyłek na start. Wtedy zrozumiałem czemu w wyposażeniu obowiązkowym były czapka i rękawiczki...Szybka odprawa przed startem, ze zwróceniem uwagi na mały dziobek na końcu profilu i ......ruszyli! Kto miał biec szybko, pobiegł szybko, kto miał biec spokojnie, biegł spokojnie...I tak było wiadome, że życie zweryfikuje wszystkich startujących. Mając na uwadze, że początek jest wspinaczką na Bukowski Groń, nigdzie się nie spieszyłem. Szybko w ruch poszyły patyki kije i jak starszy pan, gramoliłem się w górę, osiągając miejscami zawrotne tempo 13:30 min/km. Ach...jakie to było uczucie..ten wiatr we włosach wywołany prędkością...
          Ze szczytu już szło lepiej. Ciach, ciach na Jaworzynę, pożerając na punkcie odżywczym ciasteczko i rozkoszując swoje oczy widokami. Piękna okolica! Tempo nawet, nawet. Wiadomo w dół szybciej, w górę wolniej...

Taki tam widoczek z trasy.

       Zbieg z Jaworzyny, drugie ciacho na punkcie odżywczym i rozpoczyna się marsz w górę. A właściwe na górę - najwyższy szczyt na trasie - Czupel. Wszystko ładnie, pięknie...i nagle..bez żadnego ostrzeżenia..nie wiadomo skąd - cios. W jednej chwili straciłem całe siły. Jakby tego było mało straciłem całą radość i motywację. Nawet żołądek się zbuntował i zaczął grozić, że zaraz wszystko odda. Tytułowe gówno po prostu. Pełzłem na ten Czupel, wspierając się na kijach przeklinając cały świat. Jakby tego było mało, czułem, że but ociera mi piętę, więc zatrzymałem się, żeby zakleić bolące miejsce. No i pełznę dalej... Gdzieś po drodze trafił się sklep. Kupiłem pół litra Coli, ciepło przyjąłem słowa otuchy od Pani Kierowniczki Sklepu (Panie..do 18:00 może Pan dobiec do mety? To i ja bym to zrobiła!), dwa łyki i jazda dalej. 


          Na 42 kilometrze cud. Wszystko minęło. Siły wróciły (oczywiście tyle ile może wrócić po maratonie), znów wróciła chęć do życia, znów świat stał się piękny. Tylko w palce zaczęło coś obcierać. Przystanąłem. Zakleiłem. I dalej jazda na Kozubnik! Moja kochana Konkubina, zapewne w celu podtrzymania mnie na duchu, przysłała krótką wiadomość tekstową Szykuj się na ostanie podejście. Przejebane jak na Maderze. No to sie psychicznie przygotowałem... Dodatkowo biegnący koło mnie koleżka, też jakby go przeczytał, bo rzucił Stary teraz to pikuś, poczekaj na następne podejście. Znaczy coś musiało być na rzeczy... No, ale co? Lecę dalej. Zbieg z Kozubnika, odbicie od szlaku....i chuj. Prawie pionowo. Z gąszczu drzew na stoku słychać jęki i płacz ludzi. No, ale idę..Fakt - ciężko było. Jakiś żal ogarniał, jak się mijało wielkiego, łysego chłopa, który siedział na ziemi i prawie płakał. Kto to, kurwa, wymyślił! Kto to, kurwa, mierzył?! Miało Być 48, a ja już mam prawie 50! Jeszcze, kurwa, maczetę powinni dawać w ten jebany gąszcz! Tak właśnie to wyglądało. Po kwadransie wspinaczki, czas na zjazd w dół! Po takiej samej stromiźnie. Facet na starcie mówił, że tam się można puścić...No to się puściłem - drzewa...bo zbiegałem od drzewka do drzewka..Na samym dole ubawiona Konkubina, szczerząc się, robi zdjęcia, jak niezgrabnie zbiegam poruszam się w dół.A później już na stadion LKS Zapora Porąbka, świńskim truchtem po wirażu stadionu, pośród burzy braw od  uczestników, którzy już skończyli i obżerali się zapiekankami, linia mety, drewniany medal na szyję, bezalkoholowy (hańba!) browar w rękę. I już. Koniec. Trochę ponad 7 godzin 17 minut.
          Leśnik lato w szczyrku 16 czerwca. Dwa tygodnie przed Supermaratonem Gór Stołowych...Hm...może?

             Podziękować mogę także za lekcję pokory, którą dostałem. Brak pokory został ukarany. Wydawało się, ze skoro mam sobie pobiec treningowo, to mogę sie nie przyłożyć do logistyki i oporządzenia się. Obcieranie stopy na trasie? Konsekwencja niechlujnego oklejenia przed startem. Obcierający palec? Konsekwencja braku oklejenia palców (zawsze oklejam..w internecie widziałem, ze tak trzeba, jeszcze przed pierwszą setką...no i raz nie okleiłem i się okazało, że jednak trzeba :) ). Mdłości i sensacje żołądka? Konsekwencja (przynajmniej, jak sądzę,) żeli Ale, których nienawidzę i które mi nie leżą ewidentnie, ale tylko je zdążyłem kupić, bo zostawiłem na ostatnią chwilę. Nigdy więcej nie mam prawa tego wszytskiego powtórzyć. Mogę popełnić inne błędy - ale nie te trzy. A za dwa tygodnie - Mistrzostwa Polski w długodystansowym biegu górskim. Drżyjcie faworyci, bo przyjeżdżam!