poniedziałek, 6 listopada 2023

Sezon, sezon jest nowelą....

 A ten - niespodziewanie - się skończył. Parafrazując klasyka - wspaniały to był sezon, nie zapomnę go nigdy. I nie - nie dlatego, że był cudowny, obfitujący w sukcesy, życiówki i tego typu historie. Raczej go zapamiętam z serii porażek, słabych wyników, wkurwienia na ból kolana... To z rzeczy życiowych. A z rzeczy nieżyciowych - dwa cudowne straty: Ultra Montaña Palentina u Hiszpanów i Strečnianska mašľa  u Słowaków. Pewnie kiedyś skrobnę dwa słowa o tych chwilach, a tymczasem dwa inne słowa o polskim, równie pięknym, XI ultraMaratonie Bieszczadzkim. 

Zasadniczo nawet przez myśl mi nie przechodziło, żeby  wybrać się w piździerniku do Cisnej. Wiadomo jednak, że mam słabą silną wolę, więc zostałem przekonany, że będzie fajnie i warto. No dobrze...  Długo zastanawiałem się nad dystansem, bo start był cztery tygodnie po Hiszpanii i miałem obawy o regenerację, ale finalnie padło na 52km.  Spuszczając zasłonę milczenia na dramaty życiowe, które się rozgrywały, finalnie w Cisnej zameldowałem się sam. Nie, żeby mi to jakoś przeszkadzało, no ale ktoś mnie, kurwa, na ten start namówił... 

Do Cisnej, jak to do Cisnej - z Warszawy kawał drogi, ale spokojnie sobie dotarłem na miejsce, zameldowałem się cudownym domku, odebrał pakiet, nażarłem się jak prosiak, przygotowałem graty na rano i poszedłem w kimę. Bo "rano" oznaczało pobudkę o nieludzkiej porze 4:00. Wiem, że się powtarzam, ale o tej porze to się powinno kłaść spać ewentualnie, a nie wstawać. Ponarzekałem, zrobiłem poranną toaletę, wzbogaconą o zaklejanie plastrami newralgicznych miejsc i smarowanie się Sudokremem i poczłapałem na start. Tam już czekał taki widok:



Podekscytowany tłum, jak zawsze pełen energii, rzucający podśmiechujki, żarty, żarciki, nawoływania, przekomarzania się z konferansjerem...Nic lepszego nie mogło mnie o tej porze spotkać. Nooo..może trochę ciepła...Dzień, według prognozy, miał byc słoneczny, jak na październik ciepły...marzenie....BUM! Marzenia o słonku, ciepełku i bezchmurnym niebie przerwał wystrzał startera. Nakurwiamy! 
Nooo....moze troszkę przesadzam z tym nakurwianiem, bo plan zakładał dość  spokojne tempo - planowane zakończenie w okolicach 8 godzin i 30 minut. Ale, że początek był asfaltowo-szutrowy, to relatywnie nie było źle.  Pierwsze kroki z czołówką na głowie, bo szósta ano jednak trochę ciemna...z czasem zaczęło się rozjaśniać...wyczekiwane słońce miało zaraz nadejść... No cóż.... tak wygląda słoneczny, bezchmurny dzień w Bieszczadach:



No nic...czekając na słonko napierałem dalej. Temperatura była łaskawa, więc jakoś szło. Co więcej każdy mnie przekonywał, ze już niedługo - bo około południa - będzie tak jak zapowiadała Pani Pogodynka. Luzik..to tylko 5 godzin czekania.... 
Pomimo dobrego oznaczenia trasy, mgła się dała we znaki przynajmniej kilku osobom, które we mgle nie spostrzegły, że ścieżka, ścieżką, ale znak mówi odbij z tej ścieżki w tę drugą ścieżkę..No nic..jak ktoś ma tyle siły w nogach, żeby biec na ślepo, to i ma jej tyle, żeby kilka kilometrów ekstra sobie dołożyć.  

Pomny historii, które mi opowiadało kilka osób, jak to w czerwcu na Festiwalu Biegu Rzeźnika na punktach odżywczych brakowało dosłownie wszystkiego, z wodą na czele (a czerwiec był z gatunku tych ciepłych), rozsądnie sobie gospodarowałem zasobami prowiantowymi. Zupełnie niepotrzebnie jak się okazało...


Jak widać było wszytsko....woda, izo, cola, zupa, ziemnaiki z ogniska, makarony, owoce, orzechy, kabanosy...no długo można wymieniać. A do tego creme de la creme w postaci wolontariuszy. Znakomita ekipa. Czapki z głów za ich pracę, uśmiech, pomoc i dobre słowo. 

Nooo...więc najedzony, napity, w doskonałym nastroju parłem sobie naprzód. Z międzyczasów wciąż można było estymować wbiegnięcie na metę w okolicach szacowanych 8h30min. Elegancko. Co więcej - wyszło w końcu długo oczekiwane słońce. Doskonały nastrój troszkę mąciła myśl, że skoro tak fajnie się zbiega, a przy zbieganiu mija się jakichś umęczonych typów, którzy mają numery startowe i mozolnie wdrapują się na górę, to ja chyba też w którymś momencie będę takim typem... Hm...



W sumie to był taki bieg bez większej historii, ale pełen bardzo pozytywnych emocji i radości. Radości, której nawet nie mąciło to, że blisko mety wyprzedziła mnie dziewczyna z 90km :D I to w jakim stylu...lekko jak sarna... a za nią (kilka minut za nią...) ja - zdyszany, grubawy starzec z uśmiechem od ucha do ucha na ryju. 
Na mecie medal, piwko (0% cóż za rozczarowanko - trzeba było później nadrobić), wymiana uwag z leżącymi na orliku biegaczami...
Ach no i jeszcze jedna cudowna rzecz - nie bolały mnie kolana (wspominałem, zę jestem starcem, nie?).
Być może kiedyś jeszcze raz go sobie przebiegnę...




 





środa, 3 maja 2023

Kto by tam wspominał co było kiedyś... W końcu kiedyś wszystko było lepsze, to po co się wkurwiać....

 Nooo.... troszkę mi nie było po drodze z pisaniem notatek z tego co się działo...bo w sumie niewiele się działo. Niby w treningu, ale jakoś tak...niby chciałem, a wychodziło na pół gwizdka. Gdy była jakaś górka formy, to przyplątywał się covid i kopał dołek... kilometraż 2143km w 2021roku, 2247km w 2022 roku - niby spoko, a jednak prawie 400 km mniej niż w ostatnim, dobrym, 2019 roku. Więc sami widzicie. Oczywiście w międzyczasie trafiło się kilka startów: 3x Kopa (42km), Leśnik Lato (48km), Garmin Ultra Race (miało być 82km, a skończyło się na zejściu z trasy na 69km, bo kolano mi umarło) w 2021; Gorce Ultra Trail Zima (24km), Wielka Prehyba (44km), Śmierdzący Leń (kameralne, ale super fajne 27km w Ujsołach), Chojnik Maraton (42km) w 2022r. Jak widać, biegi raczej celowane do 50km, bo inaczej kończy się dramatem. W tym roku, zrobiłem jeszcze Zimowy Półmaraton Gór Stołowych, bo nie mogłem na dupie usiedzieć i miałem zapotrzebowanie na ruch. Było świetnie i dodatkowo nauczyłem się dwóch rzeczy. Pierwsza - że moje cienkie rękawiczki, które radzą sobie w mieście na krótkim dystansie, po trzech godzinach w górach nadają się tylko do udawania, że są. Druga - że karbonowe kijki łamią się łatwiej niż aluminiowe (serio - aluminiowe złamałem w Tatrach, gdy musiałem się awaryjnie uwiesić na jednym, jak naczekanie, bo bym ostro zjechał w dolinę; a karbonowe? Ot...złamały się przy normalnym oparciu). A nie - przepraszam - nauczyłem się trzech rzeczy - że dobry producent (tak, tak ja cały czas o kijach) nie zapomina o swoich Klientach, po okresie gwarancji. Te karbony, które złamałem, były z Black Diamond i pomimo tego, że upłynął okres gwarancyjny, zwrócili kasę. W ramach podziękowań nowe kijeczki, też są Black Diamond :) 

Szukając jakiegoś biegu na kwiecień wybrałem znów 3x Kopa. Wspominałem tamten bieg, to jak mnie umęczył i stwierdziłem, że może warto się z nim zmierzyć ponownie. Na papierze (patrząc na to jak wyglądały wyniki na treningach) w 2021 byłem lepiej przygotowany niż teraz, ale ...hm...no, argumentów nie miałem - miałem natomiast chęci i cel. Celem było zrobienie wyniku z szóstką z przodu (w 2021 skończyłem z czasem 7:02:ogonek). Więc trzeba było te 3 minuty pobiec szybciej? Dużo? Nie sądzę...wystarczy przyoszczędzić na punktach odżywczych i cel osiągnięty.

Widoczki są.

Wieczór przedstartowy spędziłem na niezbyt sportowych rozrywkach (no, ale co robić w Pokrzywnej?), ale nie sądzę, żeby miały one wpływ na to co się zadziało później...ale nie uprzedzajmy faktów. 
A historia jest taka - dzień startu, piękna pogoda (żadnej chmurki na niebie,  Słońce i milutka temperatura), entuzjazm tłumu startującego (razem startowały dystanse 20, 42, 63 i 100km), szał tłumu kibicującego.... I ruszyli!
No to i ja ruszam...jakoś tak szybciej niż zwykle, z większym animuszem...no, ale to "tylko" maraton, to dam przecież radę.  Po pierwszych 5km porównanie czasu z poprzednim startem - nadrobione 3 minuty. No kurwa. Szybko się rozprawiłem z celem. Teraz wystarczy tylko utrzymać.  Więc utrzymuję. 10km - pierwsze podejście pod Kopę Biskupią - wciąż 3 minuty szybciej niż w poprzednim starcie. Napieram z animuszem. 

Charakterystyczny punkt na szczycie.


Punkt żywieniowy na Kopie i jazda dalej. 15km - już  szybciej o 5 minut, względem startu w 2021. Jestem zachwycony - tempo dobre, cel w zasięgu ręki, samopoczucie wyborne, pogoda piękna, ludzie to kurwy  gadatliwi i sympatyczni. Co może pójść nie tak? Napieramy. 
20km - koniec pierwszej pętli; półmaratończycy idą odebrać medal, pozostałe trzy grupy lecą dalej w trasę. Przewaga nad samym sobą z poprzedniego startu wzrasta do 9 minut. Kilka pagórków (25km, wciąż utrzymane 9 minut) i rozpoczynamy drugą  wspinaczkę  na Kopę (oba podejścia jakieś 3,5-4km z przewyższeniem 515m). Drugie podejście bardziej strome, poza szlakiem, trochę dające w kość... No ale idę. Jest świetnie. 

Charakterystyczny punkt na punkcie odżywczym.
 
Wdrapałem się drugi raz. Już zasapany - ale radosny. Parę orzechów na punkcie, trochę ploteczek i żarcików, uzupełnione bidony, banan dla kurażu i jedziemy dalej. 30km - ciągle 9 minut przewagi nad swoim cieniem. I kołacząca w głowie myśl Uda się; nie da się tego spierdolić. Szósteczka z przodu coraz bliżej. Rozpoczynam wspinaczkę na Srebrną Kopę. Naprzód!!
I nagle....nie wiadomo skąd....nie wiadomo jak...niespodziewanie...pojawiła się ona. Ona - słynna na cały świat maratońska ściana.  Ściana, w którą uderzyłem z całym impetem i nie zostało ze mnie nic. Nic poza bólem każdego mięśnia i wszechogarniającym pragnieniem. Praktycznie pełzłem i piłem po łyczku modląc się, aby jakieś 0,7 izotonika starczyło mi na 4km (!). Koszmar... Pełznę pod górę...na 35km mam już 9 minut straty do czasu z 35km z poprzedniego startu. 18 minut rozmienione na jakichś trzech kilometrach. Nie ścigam się juz nawet sam ze sobą. Obojętne mi, ze mijają mnie ludzie - biegacze, turyści, wczasowicze z dziećmi...ja po prostu chcę dojść do punktu na 36km i tam skonać... 

Sztampowe i najczęściej pojawiające się pytanie.



Jestem. Jedzenie. Picie. Leżak. Czas dla siebie. Tak właśnie wygląda punkt odżywczy na 36km.  Ach..no i strasznie mili wolontariusze. Cudowny moment. No...ale nie chcieli mnie przetrzymać, więc musiałem iść dalej. Dołożone już 11 minut. No nic... wszystko mi (w miarę) przeszło, poczułem się lepiej, ruszam. Nieśpiesznym tempem, bo i głowa nie chciała, nóżka nie kręciła a i warunki na trasie na to nie pozwalały. I o ile wcześniej się dawało jakoś boczkiem, suchą noga, to teraz wyglądało to tak:

Gdzie strumyk płynie z wolna....

Strumień wody po deszczach, też stwierdził, że się wybierze szlakiem. Błoto, czasami za kostkę, to zawsze jakaś atrakcja do wspominania. Więc spokojnie, z chlupotem wody i błota w butach, spokojnym truchtem do Pokrzywnej.  Troszkę podkręcenie tempa na ostatniej prostej (bo po chodniczku...) i jestem. Jestem dziękując Bogu, że ja za strzałkami "do mety" a nie "kolejna pętla".
Finalnie, zamiast 6:XX, się zrobiło 7:14. 


Po zakończeniu i spokojnej analizie, okazało się, że przebieg tras trochę się różnił, ale niesmak siódemki z przodu pozostał...

Cóż....wyniki słabe, ale widoczki piękne....

 

#3xkopa #trail 



niedziela, 23 sierpnia 2020

Tadam!!!!

344 dni. 
Tyle właśnie minęło od postawienia ostatniego kroku w butach do biegania, do postawienia kolejnego. 
54 kilometrów, 7 godzin i 54 minuty, 1788 metrów przewyższenia vs 2 kilometry, 12 minut 17 sekund,  4 metry przewyższenia.
Co pomiędzy? Operacja. Rehabilitacja. Śmiechy z tego, że nie potrafię stać na jednej nodze. Wspinanie się o kulach na trzecie piętro. Ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia na nogę. Zdeptane nadzieje, że w czerwcu będę mógł biegać.  Czekanie. Cierpliwość. 
Co łączy te dwa kroki? W obu przypadkach byłem kurewsko zadowolony, że się udało. 
Witaj biegowy świecie. Oby na długo. I bez takiej rozłąki....

Jak się ktoś dobrze przyjrzy zobaczy ślad po pile.



piątek, 10 stycznia 2020

Odrzuć kule powiedział Pan.....

….Pan Ortopeda.

Dziś pierwszy dzień po przepiłowaniu kości udowej i naprawy łąkotki, gdy samodzielnie chodziłem. Dziwne uczucie. Szczególnie, że lewa noga jest wyraźnie chudsza od prawej...

Pełne zrośnięcie kości (a więc i pierwsze treningi biegowe) planowane na Dzień Dziecka. Dziwny termin jak na starego dziada....

No nic...Czego potrzebujemy?

<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="270" src="https://www.youtube.com/embed/ErvgV4P6Fzc" width="480"></iframe>


A kiedy? Teraz!

niedziela, 22 grudnia 2019

Nie pozostało nic innego tylko czekać...



...i niczego po drodze nie spierdolić. 

Swoją drogą to dziwne uczucie mieć trzy dziury w kolanie i przepiłowaną kość udową.... Co do kurwy?!

67 schodów to koszmar.




poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Porąbka to...

         Wraz z upływem czasu, tętno rosło, tempo rosło (nooo...rosło w stosunku do nakreślonego planu), mgła gęstniała. Samopoczucie dopisywało. Na 20km byłem dziesięć minut szybciej niż planowałem (mówiłem o bezpieczniku, nie?). Leci się. Wszystko było git do 26km. To jakieś przeklęte miejsce na Leśniku. W zeszłym roku też mnie tu spotkało złe. W tym roku, w tym punkcie, był jakiś pieprzony biegun zimna. Suwałki, Jakuck i Wostok w Beskidzie Małym. Zmroziło mnie w jednym momencie. Poczułem się jak sopel lodu. Koszmar. I o ile z górki jeszcze jakoś szło, to pod górę i na płaskim wyprzedzali mnie wszyscy. To pewnie przez ten jebnięty bezpiecznik - mało kto się decydował, by się puścić szybkim tempem po stromym zboczu pokrytym mieszanką błota i śniegu.

Wiosna, wiosna, wiosna ach to Ty....

       Pomimo takiego, a nie innego samopoczucia, na 30km przewaga nad domową projekcją zwiększyła się do trzynastu minut. Ale czułem, że więcej z tego nie wycisnę. Byle utrzymać...
Rozpocząłem odliczanie. Do mety pozostało 15km....14km...13km....12km.....Wraz ze zmniejszaniem się dystansu, zwiększała się moja siła (a właściwie wracała do poziomu, który na telefonie/laptopie wyświetla komunikat "Niski poziom. Podłącz źródło zasilania."), wzrastało morale. Ba! Nie mogłem się doczekać tego ostatniego podejścia, które zbiera najwięcej "kurew" miotanych ostatkiem sił. Zbiegając z Kozubnika mijam niedobitki z półLeśnika oraz  kilku Leśników. Widać, że kilkorgu z nich też walnęły bezpieczniki. Mocno zaczęli i teraz za to płacą. Jednemu z nich odbieram nadzieję na to, że już będzie tylko z górki. Nie Stary! Jeszcze ze 135 metrów podejścia na 700 metrach. I "trochę" stromo... Dobiegam tam, mocno zaciskam dłonie na kijkach i lecę w górę (słowo lecę mocno na wyrost bo tempo było 13:49 min/km :) ). Szczyt i w dóóóóóółłłłłłłłł….uliczka, mostek, stadion...6 godzi 32 minuty haczyk sekundowy. Kwadrans szybciej niż planowałem. 45 szybciej niż rok temu (no, ale też 3km krócej w tym roku - nie zapominajmy o tym). Cudo!
Za rok też tu przyjadę! Złamać 6 godzin? Jasne :) 

Po biegu.

Trzy piwka i sen...


środa, 13 marca 2019

Zmiana kodu z pierdolnięciem...

         No cóż...To wsiało w powietrzu o dawna. Od urodzenia w zasadzie. Zbliżało się pomału...najpierw malutkimi kroczkami, później trochę większymi...trochę się później zagapiłem i nagle brzdęk, trach, bum, wziuuuu….  Po raz pierwszy w życiu start w kategorii M-40. Debiut w kategorii przypadł na Półmaraton w Wiązownie. Jak sami się reklamują - pierwsi w sezonie.  
Pan Trener nakreślił prostą taktykę:
 - Pierwsze 14km leć po 4:20 min/km, a później przyspiesz.
- Ale to będzie dużo lepiej niż moja życiówka w szczycie formy.
- $#%$&*&^

Tak mniej więcej ten dialog wyglądał. 
Trochę się obawiałem o pogodę, bo w Wiązownie to czasem jak w kieleckiem, a   biegnie się na otwartej przestrzeni, więc trochę przeszkadza. Okazało się, ze moje zmartwienia nie mają sensu. Piękna pogoda - chłodno, bezwietrznie - idealny dzień na umieranie  bieganie. Pierwsze kilometry - zgodnie z planem, później się jakoś rozkojarzyłem i dołożyłem na kilometrach 5-7 po kilka sekund do zakładanego tempa, ale jakoś nie zmąciło mi to dobrego humoru. Czas dobry, samopoczucie dobre, współbiegnący weseli, wolontariusze na punktach (ukłony i szacunek) roześmiani - jest git. 
Kilka piąteczek z dzieciakami na trasie, piąteczka z nawijającym na zawrotce MC (naprawdę spoczko) i tempo się polepszyło. Zbliżył się wspomniany przez Pana Trenera czternasty kilometr. No to przyspieszamy - 4:16, 4:17, 4:13...Naprawdę idzie dobrze. Leciutkie przyspieszenie na sam koniec i meta. A wraz z metą nowiusieńka życiówka - złamane 1:32:00. Noooo tego się nie spodziewałem...

Chyba jednak zacznę wskazywać na newschool….

Mając chrapkę na Bieg Granią Tatr zaplanowałem kilka zimowych dni w Zakopanem. Niestety przepadłem w losowaniu. Na pociechę pozostała jednak rezerwacja w zimowej stolicy Polski. No to spakowaliśmy mandżur i ruszyliśmy.  Czasu starczyło na dwie wycieczki biegowe. 
Pierwsza - z Kuźnic przez Nosal, Murowaniec do Czarnego Stawu Gąsienicowego i z powrotem (15km; 920m w górę). Chciałem zahaczyć jeszcze o Kościelec, ale Konkubina odmówiła współpracy i kategorycznie stwierdziła, ze nie wchodzi na Karb.



Druga - Doliną Chochołowską na Grzesia (20km i 770m  w górę). W planach był Rakoń, ale Konkubina ponownie odmówiła współpracy. Grześ i koniec. Trochę ją rozumiałem, bo pogoda na Grzesiu nie zachęcała. Wiało tak, że prawie urywało głowę, nadciągnęła mgła i w ogóle...
Cudowne wyprawy! Naprawdę wspaniałe. Świętokrzyskie mają swój urok, ale gdybym miał bliżej w Tatry.... 
No i  dzięki Bogu za raczki turystyczne...bez nich byśmy zawrócili po 200 metrach...No i gdybym je od razu założył nie miałbym teraz siniaka na pośladku... Przebłysk geniuszu kazał nam je kupić na chwilę przed wyjazdem. 
A co teraz? Teraz szykujemy się na Transylvanię 100, zahaczając po drodze Leśnika. Do treningu biegowego dorzuciłem spinning raz w tygodniu i lekką siłownię - też raz w tygodniu. Małe, pozytywne, efekty chyba to daje...Chociaż core stability niezmiennie leży...