wtorek, 22 grudnia 2015

Jestem nudnym, powtarzającym się, leniem....



I ten tytuł mógłby zakończyć całą sprawę. Wystarczyłoby, że cofnęlibyście się o kilka postów wstecz, w okolice grudnia, roku pańskiego 2014 i przeczytali co tam jest napisane. Bo dokładnie tyle samo mam do powiedzenia tu i teraz.
Sami zobaczcie. Cytaty poniżej
- już za chwilę, jak co roku, Bóg się narodzi
- młodzież zaleję się w trupa na pasterce (przynajmniej  nikt w tym roku nie zamarznie...no chyba, że jakiś zdolniacha się zatrzaśnie w zamrażarce)
- ludzie mający wszystko w dupie, nagle zaczną wykrzykiwać "wesołych świąt! "

I nic się w powyższej materii nie zmieniło.
Mało?
Ja napisałem list do Świętego Mikołaja, ale nie czekając na jego odpowiedź, sam zdecydowałem sobie coś sprezentować

Tadam:



Salomon Fellraiser. Za informacją od producenta: niski, lekki i szybkoschnący model z ostrą rzeźbą bieżnika jest doskonały do treningów w błotnistym i mokrym terenie.
Przymierzałem się do Speedcrossów, ale gdy je założyłem, czułem się jakbym wsadził stopę w drewniane pudełko. Może one i dobre, ale czułem się w nich dziwacznie. W Feelraiserach czuję się jak w normalnym bucie. Tyle, że bieżnik mają z Ursusa C-360. Ciekawe ile wytrzymają. No i jak się sprawdzą pod kątem komfortu użytkowania.

Jeszcze mało w temacie lenistwa?Cytujmy dalej.

Bo sprawiłem sobie, wraz z butami, drugi prezent (znów werble):
(tu powinno być zdjęcie numeru startowego Wielkiej Prehyby, ale będzie on dopiero wydawany w dniu zawodów)

No..z ta Prehybą w tym roku było troszkę trudniej, bo trzeba się było dać wylosować, ale koniec końców, jestem na liście startowej ze statusem opłaconego startu.
Wielka Prehyba, podobnie jak w roku ubiegłym, będzie miała rangę Mistrzostw Polski w długodystansowym biegu górskim. I mam ambitny plan, znaleźć się w tym biegu w pierwszej setce.W zeszłym roku do tego wyniku zabrakło dwadzieścia minut. Ze względu na to, że wszyscy cały rok sumiennie trenowali, strzelam, że poprawić trzeba się o jakieś pół godziny i trafić w wynik w okolicach 5:20:00

Dwa kolejne plany startowe na rok 2016? Sudecka Setka (bo jakże inaczej) oraz Bieg Siedmiu Dolin. W obu startach cel będzie jeden: ukończyć. Pomimo udanego debiutu, nie czuję się na siłach by określić barierę czasową, która chciałbym złamać. Chciałbym ,żeby było szybciej niż poprzednio. A o ile? Nie mam bladego pojęcia...
Szczególnie, że trudno cokolwiek teraz wyrokować. Od dwóch  tygodni lenię się  mam roztrenowanie. I to takie na full wypasie. Siedzę, chleje, nic nie robię. Miałem coś robić w zamian, ale nie idzie...Dodatkowo mam ranę na ciele (pozdrowienia dla Tomka z Azazela), która skutecznie mi uniemożliwia robienia czegokolwiek. Więc chleję....




Mam nadzieję, że lada chwila, będę już zdatny do użytku, bo zacząłem tyć w zatrważającym tempie. Serio....posiedzi człowiek trochę i się zaczyna robić okrągły...

Oczywiście, nie mógłbym myśleć o Nowym Roku bez postanowień noworocznych. W tym roku postanowieniem są ćwiczenia ogólnorozwojowe oraz core stability, które mam wpleść w tydzień treningowy. 
Już możemy zacząć przyjmować zakłady, do którego tygodnia się uda zachować systematykę. Drugiego? No cóż...postanowienia noworoczne mają taką moc, że siebie samego przekonuję. 
Chciałbym też dokonać modyfikacji w samym treningu. Już przetestowałem co się dzieje ze mną podczas długotrwałego wysiłku, więc postanowiłem zdjąć trochę z objętości, kosztem szybkości. Więcej drugiego zakresu, dwa treningi dziennie, zamiast ponad trzydziestokilometrowych wybiegań itd, itp. No i chciałbym raz na jakiś czas wyskoczyć ze swoim Kochaniem w góry i ją (i siebie) trochę przegonić po pagórach. Pytanie tylko czy finanse na to pozwolą. Sam jestem ciekaw efektów takich zmian.Wierzę głęboko, że  wyjdą mi na dobre.

A póki co idę otworzyć piwo...Bo nawet przy roztrenowaniu o nawodnienie się trzeba dbać.





wtorek, 17 listopada 2015

Sezon uważam za zamknięty. Prawie...

Uffff......to już. Koniec mojego sezonu biegowego. Jeszcze ze dwa tygodnie pomęczę bułę lekkimi biegami w pierwszym zakresie, żeby nie przeżyć szoku z powodu nagłego odstawienia butów do biegania (nigdy nic nie wiadomo...może jaka delirka z tego powodu człowieka dopadnie?), a następnie trzy-cztery tygodnie czegoś, co fachowcy nazywają roztrenowaniem, a laicy, tacy jak ja, lenistwem. Taki jest plan. Może ten uda mi się zrealizować, w przeciwieństwie do tego, który miał być wzorcowo przepracowanym czasem przed ostatnim w tym roku startem. 

Żeby zachować pewien standard, poniżej zrzuty z biegowego pamiętnika - od pierwszego października, po ostatni start w sezonie.










Jak widać z powyższego, trochę opierdzielania się było. A to trzy treningi w tygodniu, zamiast planowanych czterech, a to tempo, albo dystanse, inne niż zakładał plan. Dość powiedzieć, że żaden tydzień (no poza ostatnim przed Radomiem) nie został przepracowany zgodnie z założeniem. Trudno. 
Kilka słów o samym ostatnim starcie. No cóż....to pierwszy maraton trzeźwości, jaki sobie zafundowałem od bardzo dawna. Tak dawna, że nawet nie pamiętam od kiedy. Sam X Radomski Maraton Trzeźwości to kameralna, niezbyt mocno obsadzona (czas zwycięzcy Bartka Olejniczaka 2:45:34 - choć dla mnie jest kosmiczny - jednak nie powala; ba sam byłem w pierwszej czterdziestce open, a w piętnastce w kategorii wiekowej) impreza. To także pierwszy maraton biegany w kółko - 10 pętli po 4200 metrów. Pomimo moich obaw, nudno nie było.  Pomimo tego, że życiówki nie zrobiłem (a roiło mi się to w głowie na kilka tygodni przed startem), jestem bardzo zadowolony. Czas - 3:26:17 - w niekorzystnych warunkach pogodowych (deszcz, wiatr) jest całkiem spoko. Tempo biegu miałem dość równe - blisko 4:50 (takie wystarczyłoby do życiówki). Obsrałem się, za przeproszeniem,  na kilometrach od 34 do 38. Przy utrzymywanym tętnie (148) tempo spadło do, kolejno 5:09, 5:00, 4:57, 4:54, 5:04 - więc 54 sekundy dołożyłem sobie właśnie tutaj. W zestawieniu, z maratonem, w którym zrobiłem życiówkę i tak późno mnie trafiło. Nauka na przyszłość - poza biciem serca, kontroluj również czas. Czy wrócę do Radomia za rok? Jeżeli Bóg da...czemu nie.





A teraz czas na piwo i chwilę lenistwa.



środa, 21 października 2015

Panie Best, kiedy to się wszystko spieprzyło?

Tak. Śmiało można zadać takie pytanie samemu sobie. Jak miało być? No jak? Pozostało 6 tygodni i chce  je przepracować najsumienniej jak się da.  Prawie trzy tygodnie po wypowiedzeniu tego zdania mogę powiedzieć: Ta...pfff...jasne....
Zacznijmy od początku. Urlop. I to w cholernym Alicante - ciepłym, jak na październik w Polsce, miejscu. Nic tylko biegać. Biegać, byczyć się i biegać. Ile zrobiłem? A z 56 kilometrów. Kły ostrzyłem na jakieś świetne czasy  BNP...achy...ochy...nadzieje ...I gówno. Miasteczko, można śmiało nazwać miastem przyjaznym podbiegom.  W mojej okolicy znaleźć płaski kawałek graniczyło z cudem. Górki, dołki, dołki, górki. Nic to, przynajmniej miałem wymówkę, że szybko nie biegam. Druga teoria (bron Boże, nie wymyślona przeze mnie) mówi, że cześć winy spada na moje zestawy plażowe. Ale nie do końca temu wierzę.
Metalowy zestaw plażowy.

 Braki biegowe nadrabiałem spacerami. Dziennie w przedziałach 20-40 km. Każdy dzień był jak trening back to back. Dla chodziarza. 
Tak mnie rozleniwiło hiszpańskie słońce, że pogoda w Polsce w ząbki kuła. Po raz pierwszy, od niepamiętnych czasów poszedłem na siłownię, pobiegać na bieżni. 18 km BNP  O matko...jaki to koszmar.Gorąco. Chujowy widok - typ z typiarą próbujący odbić piłeczkę squashową częściej niż raz (!). Pojedynek paralityków. Za to niezły trening mentalny. Zwyciężyłem. Ale sam sobie zadaję pytanie - jak to mogłem kiedyś robić 3 razy w tygodniu?
Zestaw plażowy mieszany (szklano-aluminiowy).
 
I wszystko było nawet do przyjęcia, aż do dziś. Dzisiaj jest dzień, w którym runęło niebo. Kompletnie przygnębiony (głównie przez pracę) i zmęczony (nie cierpię łażenia po sklepach i punktach usługowych, ale musiałem...), wrzuciłem na siebie biegową zbroję. Wyszedłem w mrok i chłód na ostatnie, przed maratonem, długie wybieganie - 25km. Wróciłem do domu po 33 sekundach. Nie mogłem. Kompletna niemoc, niechęć i cholera wie co jeszcze. Pieprzony Götterdämmerung...Już widzę tę życiówkę w Radomiu. Jak daje dyla przede mną, a ja stoję jak pizda (swoją drogą, ciekawe, czy to można podciągnąć pod oksymoron?). 
Nawet nie ma nadzieii na to, że jutro będzie lepiej. Bo wiadomo, że nie będzie. 
 
 



sobota, 3 października 2015

I'm your private pacemaker, a pacemaker for money ...

37 Maraton Warszawski ukończony! Co więcej?  Nie dałem plamy i ukończyłem go zgodnie z planem. Co więcej? Moja Lepsza Połowa, dla której byłem zającem, w dość dobrym zdrowiu, dotarła do mety razem ze mną. Co więcej? Na mecie powiedziała, ze gdybym nie był jej zającem, nie zrobiłaby tego. Co mi po medalach, dyplomach i Volvo w nagrodę? To wyznanie jest najwyższym laurem!


Czas na koniec. Cztery godziny pękły zgodnie z planem.
 
 
Co mogę powiedzieć o samym  biegu? Hm...mówiąc szczerze nigdy nie biegłem innego maratonu. Tylko i wyłącznie warszawski. W porównaniu do ubiegłych dużej różnicy nie widzę. Jak zawsze w pełni profesjonalny, jak zawsze z jakimiś wpadkami (nie mówicie, ze tylko ja widziałem flagę oznaczająca pierwszy kilometr dwa razy),  jak zawsze fajna trasa, jak zawsze jakaś miła niespodzianka (tym razem pelerynka na koniec biegu - całkiem w pytkę; aż głupio będzie kiedyś ją na jakimś biegu porzucić). 
Co mi się rzuciło w oczy - znów się trafili jacyś dziwni zające. Być może jestem przewrażliwiony, ale jeżeli zając na 4:00:00 szarpie tempo jakby raz chciał zrobić pięć minut mniej, a raz więcej, to chyba nie jest dobrze (to, że dobiegły z nim dwie czy trzy osoby, chyba o czymś świadczy). W zeszłym roku taki sam był na 3:25:0 czy tam 3:20:00....Panowie organizatorzy - postarajcie się bardziej, bo to dość istotny element. No, ale pewnie łatwiej postawić stolik z żelem na trasie, niż weryfikować zająca.
Co mogę powiedzieć o samym byciu zającem? To chyba jednak nie dla mnie. Bardziej zmęczyłem się psychicznie niż fizycznie. Tak bardzo nie chciałem jej spieprzyć tego biegu (wiecie ile musiałbym się później w domu nasłuchać freudowskich przejęzyczeń typu: Spierdoliłeś mi cały maraton i przygotowania zjebie! zamiast Podaj, proszę, sól Kochanie). Kontrola tempa co dwieście metrów (żeby nie było, że szarpiemy tempo), organizowanie Jej wszystkiego na punktach odżywczych, żeby mogła tylko zająć się biegiem, dodawanie otuchy, opowiadanie żartów (a właściwie, w kółko tego samego...kazała mi się zamknąć na 15 kilometrze), mobilizacja...Przejebane. 
Och...zapomniałem o jeszcze jednym szczególe, który słówko "przejebane" podniesie do kwadratu. Aż trudno mi było w to uwierzyć. Co się stało?Otóż, aby wygodniej m się biegło i ją obsługiwało, zabrałem plecak z bukłakiem. Na jakimś 10 km czuję, że moje plecy są bardziej mokre niż powinny być....macam...macam.. Kurrrr...wymieniony na gwarancji bukłaczek do plecaka znów się rozszczelnił. Uroczyście oświadczam wszem i wobec: nie kupujcie w Decathlonie bukłaków, bo są beznadziejne i szkoda na nie czasu, nerwów, pieniędzy!   Co jeszcze? W plecaku miałem telefon, w koszulce foliowej.Niestety ilość płynu, w której się kąpał, pomimo koszulki, zabiła go. Na śmierć. Jedyne czym się pocieszam, to, że stało się to na trasie maratonu ulicznego, a nie na jakimś biegu górskim. No cóż. Czas wypróbować produkt z wyższej półki. Polecilibyscie coś?
Co mnie ubawiło na koniec, to, że pośród chodzących, za metą,  na sztywnych nogach, zombiaków, ja poruszałem się lekkim krokiem tancerza. Przebiegłem maraton i nawet mnie nogi nie bolały jakoś bardzo. Myślę, że jeszcze ze 20 km mógłbym w tym tempie, po płaskim, dołożyć. Niesamowite (oczywiście tylko dla mnie).

Przede mną już tylko krótki urlop, a później Maraton Trzeźwości w Radomiu. I na nim będę chciał zrobić życiówkę. Pozostało 6 tygodni i chce  je przepracować najsumienniej jak się da. Pomimo urlopu i pokus, które podczas niego czyhają. Trzymajcie kciuki.

Pamiętnik z wrzesnia wygląda tak:






I na koniec - element satyryczno-edukujący.


 

czwartek, 17 września 2015

Podwójne uderzenie.

Jest coś romantycznego w cuceniu kogoś strzałem z liścia. Trzask! Raz. I trzask dwa ...dla pewności. Pobudza jak sole trzeźwiące. Sprawdzony sposób. Do czego piję? A bo sam sobie takie dwa ciosy zadałem w ostatnim czasie. Cios pierwszy - stary dziad, który jednak daje radę - Fatboy Slim nawiedził Warszawę. Cios drugi - stary dziad, który już ledwo ciągnie - czyli ja, nawiedziłem Krynicę. 
Nad pierwszym ciosem nie ma się co rozwodzić. Mistrz wszechwag muzycznych, dał taki popis, że nie można było ustać w miejscu.  Wiecie jak ważne jest ładowanie węgli przed biegiem. I innych takich. Mikroelementów, pierwiastków, nawadniania się i tak dalej. Ciało to jedno. Nie zapominajcie o duchu. Chyba zacznę wypatrywać mega energetycznych imprez przed zawodami, żeby naładować się pozytywna energią. Bo warto. Tak, brzmi głupio, ale gdy brakuje sił, to napędza nas to co mamy w głowie, czyż nie?
Cios drugi - Festiwal Biegów w Krynicy. A tam 34 km biegu po górkach. Przewyższenie 1720 metrów. 
Przed samym startem postanowiłem sobie, że czas spróbować przebiec coś w górach na maksimum swoich możliwości (to był mój trzeci taki start; pierwszy w Szczawnicy, był po to, aby zobaczyć z czym to się w ogóle je,  drugi w Boguszowie Gorcach, był setką,  w której wyzwaniem było samo ukończenie, więc teraz, nadszedł czas, aby spróbować pocisnąć).  Stan swojej formy oceniłbym na jakieś 3/4 szczytu (no może trzymając się nowej nomenklatury butelkowej, na 0,7). Więc nie najgorzej, ale też bez szału. 
Profil wyglądał tak:

Patrząc na nachylenie pierwszych dwóch podejść, planowałem je tylko podejść (idiotyczne zdanie, nie?). Ale, być może przez naładowanie się energią na Fatboyu, coś mnie niosło i  na zamianę podbiegałem, podchodziłem, podbiegałem, podchodziłem. Pierwszy bufet  -11km 1:17:03 (23 minuty straty do zwycięzcy - Kamila Leśniaka). Szybka herbatka, banan, garść rodzynek, ćwiartka pomarańczy - łącznię 4 minuty - lecę dalej.
Kolejna góra, zbieg, i znów podbieg. Tu już się trochę zacząłem męczyć, ale widoki pozwalały czasem o tym zapomnieć. Kolejny pomiar czasu - 17 km - 2:10:00 (strata do zwycięzcy urosła do  40 minut). Jeszcze trochę pod górę, ostatni bufet (kolejne 4 minuty obżarstwa, picia herbatki, podśmiechujek z ludźmi za stołami) i dalej pod górę. Czas po bufecie 2:57:00 (60 minut straty do lidera). I dalej pod górę. Runek zdobyty!. Coś sobie ubzdurałem, że dalej jest już tylko z góry, więc, jak to mówią jedynka, dwója, trója, smród gumy i dymu od chuja...I zdziwko, ze trzeba jeszcze,czasem, podbiec pod górę. Szok.Niedowierzanie. Ale jakoś, udało się dobrnąć do mety. Czas 4:08:20 (89 minut straty do zwycięzcy; jak on to robi?!).


Generalnie sam bieg oceniam na bardzo dobry. I organizacyjnie  spoko, i dobrze pobiegłem, bufety dobre, pogoda też spoko. Cały Festiwal, już troszkę gorzej. Największa padaka to odprawa przed biegiem. To, że była na lodowisku, już pominę. Trochę chłodu nikogo nie zabiło. Ale zrobić takie nagłośnienie, że nic nie słychać, to już szczyt szczytów. Po 10 minutach stwierdziłem, że to bez sensu i wyszedłem. 
Organizatorzy nie popisali się także z autobusami na 10km. Podobno, a wiem to z wiarygodnego źródła, bardzo było się do takiego autobusu dostać, gdy stało się  wyznaczonym miejscu....Ale to tylko otoczka.Uj z nią.

W ramach ciekawostki dodam, ze znów mogę dodać tag "chujowy bukłak z Decathlonu". Tak. Też zaczął przeciekać.Wstyd jednak trochę. Myslałem, że jeden mi się trafił wadliwy, ale drugi? Znów trzeba będzie jechać z reklamacją.


Co przede mną jeszcze? Na początek parę piwek i mecz  Midtjylland-Legia Warszawa :)



A za tydzień i trzy dni - Maraton warszawski. Planowany czas 3:59:59. Ciekawe czy się sprawdzę jako zając...







czwartek, 3 września 2015

Rollercoaster

I już. 
Wakacje, oczywiście dla tych, którzy mieli wakacje, są już tylko letnim wspomnieniem. Fala upałów, która nękała Warszawę i okolice - czyli całą Europę - odeszła razem ze wspomnieniami o wakacjach. Pożółkłe liście powoli zaczynają zalegać na wyschniętych trawnikach, zapowiadając nieuchronnie zbliżająca się jesień. A w raz z jesienią przyjdzie deszcz, plucha, deprecha, nostalgia i melancholia.... Aż nie chce mi się o tym myśleć, że ktoś tak może myśleć :)  
Porzucając roztrząsania filozoficzne, czas na krótką analizę  sierpnia. Miesiąc jak kolejka górska. Na początku fajnie, później dół, później jeszcze większy dół, później faza zobojętnienia..aby na koniec stwierdzić, że i tak wszystko jedno. Ale po kolei. Początek, na fali lipcowego optymizmu był obiecujący. Trzymałem sobie nawet wyższe tempo na treningach, wierząc, że potrafię zagrać na nosie własnej fizjologii i innym większym i mniejszym trenerom mówiącym o tym, że pewne rzeczy przychodzą z czasem. A ja? Nieee....Ja stwierdziłem, że można strzelić palcami i dwa miesiące treningów można pominąć i tylko zbierać ich plony. Zdradzę Wam tajemnice - ni chuja nie jest to możliwe! W pewnym momencie przyszło załamanie (zrucałbym na pogodę, ale nie lubię sam się oszukiwać). Zacząłem zwalniać, męczyć się, a na dokładkę, pogłębił mi się brak motywacji. Brak celu, to powolne kierowanie się w niebyt...
Treningi sobie szły swoim torem, raczej z luźnym podejściem. Oczywiście tylko biegam - ćwiczenia ogólnorozwojowe i core stability, jak leżały tak leżą. Może ktoś je w końcu podniesie. Miłym przerywnikiem, była wycieczka w góry. 16 km w okolicach Żywca. Troszkę ponad dwie godzinki, ale po ciężkiej trasie i z balastem pod postacią Mojej Lepszej Połowy, która po tych przebieżkach pożegnała się z myślą o starcie  na dystanie 34 km  na Festiwalu Biegów Górskich.
Jak wyglądał Żywiec? tak:
A późńiej szybki prysznic i wycieczka do muzeum miejscowego browaru. Całkeim ciekawe i fajne, ale latanie po górach zdecydowanie bardziej zabawne. 
Później dopadło mnie jakieś zapalenie i tydzień żarłem antybiotyk, co wpłynęło bardzo negatywnie na mnie i moje chęci do życia. Beznadzieja. Pić nie możesz, jak się ruszasz to zaraz leje się z Ciebie, jak z sikawy strażackiej. Ostatni dzień kuracji antybiotykowej przypadał na dzień startu w II BMW Półmaratonie Praskim. Jeszcze na dwie minuty przed strzałem startera, zastanawiałem się, czy nie wycofać się. Koniec końców, poleciałem i nie żałuję. Jak na to, jak się czułem i jak przepracowałem ten tydzień, poszło całkiem nieźle -1:41:49. 

Miesiąc w podsumowaniu wygląda tak:









Łączenie 261 km. Ujdzie. 

Co w najbliższym czasie? Wspomniany Festiwal Biegowy - 34 kilometry . Maraton Warszawski, zasłużony urlop i niesamowicie kuszący Maraton Trzeźwości w Radomiu (Jezu jakie to jest combo ).

A tymczasem pakuje buciki i lecę na Agrykolę na Test Coopera. Sam jestem ciekawy jak pójdzie. 
Przed wyjściem powiem głosem moralizatora - mierzcie siły na zamiary. Parafrazując: od tysięcy lat wszystkim cywilizacjom, kulturom i religiom, wielkim wojnom i rewolucjom, najwybitniejszym ludziom na świecie zawsze towarzyszy kupa. Teraz rozumiesz... to jest życie. Mnie oszukasz, przyjaciela oszukasz, mamusię oszukasz, ale organizmu nie oszukasz.
Raz do roku sobie o tym przypominam. Przynajmniej.




sobota, 1 sierpnia 2015

Czasem lubię ostro się zeszmacić.

To prawda. Lubię to - jak mówią fejsbukowcy. Lubię się zeszmacić w dwóch znaczeniach tego słowa. W pierwszym - czyli klasyczne upodlenie, po którym człowiek nie wie jak wrócił do domu, gdzie był, co robił i dlaczego ma dziwne przedmioty w kieszeniach. Drugie - w sensie sportowym, czyli wycisk po którym człowiek nie ma siły nawet wejść pod prysznic i jedyne na co siłę ma to oddychanie. Ze względu na piękną pogodę i piękne, warszawskie, okoliczności przyrody, ostatnimi czasy zwycięża we mnie to pierwsze znaczenie. Ba, nawet teraz, gdy siedzę i piszę, paruje ze mnie wczorajsza wóda, a stukot klawiszy sprawie, że  mózg eksploduje  w głowie. 
W samym bieganiu taki stan mi nie przeszkadza. Bo nie biegam. Normalnie bieganie na kacu mnie nie przeraża. Trzeba zabrać większy bidon, albo robić trasę koło sklepów i non stop pić, ale w takim stanie mogę wyciągnąć maksymalnie tempo dolnego rejonu pierwszego zakresu, co kłóci się z moim planem treningowym :) Bo, co zaskakujące, jego realizacja zaczyna iść całkiem nieźle. Nawet leciutkie podkręcenie temp treningowych jakoś idzie. 
Lipiec prezentował się tak:









Żeby tego nie psuć zastanawiam się nad przeprowadzeniem eksperymentu na żywym organizmie (spokojnie, swoim) i sprawdzić czy da się jeden miesiąc ograniczyć spożycie, do takiego poziomu, aby nie kolidował z treningiem. Może być ciężko (jak mówiłem pogoda i okoliczności przyrody...), ale skoro zaczęło żreć, to może warto?
Co jeszcze? Poznane w Szczawnicy małżeństwo biegowych wariatów zaproponowało wycieczkę na festiwal biegowy w Krynicy ( http://www.festiwalbiegowy.pl/ ). Skusiliśmy się. Wybór padł na ten bieg. 

Mając na uwadze, że dwa tygodnie później będzie Maraton Warszawski nic dłuższego chyba nie ma sensu. I tak pewnie dobrze da to w kość (profil trasy jest całkiem niezły), a dodatkowo start jest w samo południe. A przewiduję dośc wysokoą temperaturę tego dnia. 
Już się nie mogę doczekać. Tylko ilość ludzi, która tam na pewno będzie, mnie przeraża.

No nic...korzystając z ostatniego weekendu przed rozpoczęciem eksperymentu, nie pozostaje nic innego, jak iść i wypić piwo na kaca...Ale z umiarem. Jutro rano za kółko i do Kampinosu na 25 km. Dawno tam nie byłem, więc będzie to miła odmina ppo klepaniu kilomterów w betoneowej dżunglii.


A skąd tytuł? Z poezji śpiewanej




niedziela, 19 lipca 2015

A kto umarł, tan nie żyje....

Ech...życie jest ciężkie. 
Znaczy ta jego biegowa część, żeby nie było, że narzekam na swój los.Brak celu rozleniwia mnie kompletnie. Nie mogę sobie narzucić reżimu treningowego, cięgle coś odkładam, przekładam, zmieniam...Setka była planem, który naprawdę mnie mobilizował i dawał strasznego kopa. Teraz ...teraz jest pustka. 
W ramach zapełnienia tej pustki wziąłem na warsztat, po raz kolejny z resztą, plan Pana Skarżyńskiego (taka niezmodernizowana leciutko przeze mnie wersja planu na złamanie trójki). Pomyślałem, że skoro bazę, wytrzymałość, jak zwał, tak zwał, mam przygotowana, popracuję nad tempem. Ot tak...dla odmiany. 
Punktem wyjścia, jest założenie, żeby pracować na takich tempach, jakbym półmaraton miał zrobić w  1:33:00 (patrząc na to, że życiówkę, w połówce, mam 1:35:41 - i to był mój naprawdę świetny bieg - szanse są żadne na taki wynik, ale punkt wyjścia jest). Takie założenie, po wrzuceniu w kalkulator biegowy zmiania tempa treningu o tak:
Szybciej mniej więcej o 6 sekund, w każdym zakresie. Szaleństwo? Na pewno. Czy da sę to zrobić? Zobaczymy. Na chwilę obecną, po dwóch tygodniach treningów, po wprowadzenia zmiany, jest w kratkę. Raz się uda utrzymać tempo, raz nie.A nie o to chodzi. Pomimo tego, postaram się pociągnąć tak jak najdłużej. Jakie to przyniesie efekty?Pewnie się zajadę, ale póki co jadę dalej.

Zebrałem się w końcu w sobie, aby zawieźć przeciekający bukłak do Decathlonu. Niezły ubaw.
-Dzień dobry chciałbym wymienić, w ramach reklamacji, bukłak od tego plecaka, bo przecieka.
 - Proszę pokazać. (baba zza lady nalewa wodę).
30 sekund później.
-Panie i co Panu tu przecieka. Sucho jak w pieluszcze u niemowlaka
- Nie mówię, że się leje jak z sikawy strażackiej, tylko, że przecieka. Cierpliwością się trzeba  wykazać.
30 sekund później.
-I chciało się Panu do nas jechać, żeby się przekonać, że nie przecieka?
 -Mordeńko przecieka. Mówię Ci. Po 45 minutach biegu plecy mam mokre, a wszystko, co jest w plecaku pływa w izotoniku.
- Ile?I ja mam tu panu ten bukłak z wodą 45 minut trzymać i czekać?
 - A jak inaczej? Zróbmy tak - niech Pani go położy sobie na biureczku, a ja się przespacerują po sklepie i pooglądam co macie nowego.
-Eeee...wierzę Panu na słowo. 

Szast, prast i nowy plecak (tak, nowy, bo samego bukłaka, co dziwne,  nie wymieniają) leży sobie w domu i czeka na inaugurację. Pomimo tonu w jakim odbywała się rozmowa, to efekt wysoce zadowalający. Cieszę się, że Decathlon nie robi scen przy reklamacji. Na marginesie, ogólnie zauważam trend, że to drogie marki kopią się z Klientem, a tańsze nie. Po wymianie towaru ze starego na nowy, w doskonałym nastroju, stwierdziłem, ze przelezę się i tak po sklepie. I co? Jestem gorszy niż kobieta :) Wyszedłem dodatkowo z nowymi butami.




Mizuno Wave Rider 18. Na swoją obronę powiem tylko, że były w okazyjnej cenie - 320 pln. Nawet w necie nie znalazłem taniej w rozmiarze 44.   Pierwszą przebieżkę zrobiłem wczoraj. Wrażenia? Wydają się twardze od Nexusów, w których biegam teraz. Wydają się być też mniej przewiewne (chociaż temperatura powietrza w dniu wczorajszym była taka, że i koszulka climacool adidas wydawała się przepuszczać powietrze jak folia...). I mniej niż Nexusy stabilizują kostkę. Wszytsko to bardzo subiektyne odczucia. Po pierwszych stu kilometrach moze będzie można powiedzieć coś więcej.

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Totalnie bez związku z bieganiem. Skąd taki tytuł? Pogrzebałem kilka dni temu swoją babcię. I wiecie co? Wstyd, że tak długo odwlekałem to, żeby się z nią spotakć. W końcu ze słowa "później" zrobiło się "za późno". Trzeba sobie to wziąć do serca i przestać odkładać pewne sprawy, bo znów się okaże, ze jest za późno.
Wiem, że po zestawieniu powyższego zdania z pierwszymi zdaniami tego wpisu, brzmię jak ktoś z rozdwojeniem jaźni, ale co począć?
Jak powiedział poeta Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą...
Jak mówi autor bloga  Śpieszmy się robić rzeczy, bo szybko odejdziemy...


 Do Twarowskiego dużo mi brakuje.


środa, 1 lipca 2015

No to na chłodno.

Kurz bitewny opadł, więc można na spokojnie wyciągnąć wnioski,  podzielić się przemyśleniami i tym podobne. 

Wyścig.
Sam wyścig zaskoczył mnie tym, że był łatwy pod względem, nie wiem jak fachowo to nazwać, ale powiedzmy, że technicznym. Wszystko działo się na drodze lub na tak szerokich ścieżkach, aby mógł się zmieścić quad. Mając w pamięci zbiegi i podejścia, które były w Krynicy na trasie Wielkiej Prehyby, tu poczułem się trochę niespełniony (chociaż, pewnie dzięki temu, że takich nie było, to udało mi się ukończyć).  Na pierwszy bieg ultra, mający  sto kilometrów, to dobry wybór.

Trening.
Sami wiecie, że miałem obawy przed tym, czy trenuję wystarczająco dobrze. Sam schemat był, jak się okazuje, (dość) dobry. W przyszłości zrezygnuję z wybiegań powyżej 40 kilometrów (no może raz zrobię 50km,  tak dla samej frajdy przebiegnięcia takiego dystansu. Może to głupie, ale trudno) na rzecz dwóch treningów w ciągu dnia np 2x20km. Teraz, gdy już wiem, jak zachowuje się mój organizm podczas długotrwałego wysiłku, wydaje mi się to bardziej sensowne.
Co jeszcze? Żadne Kopy Cwila, Agykole, górki Szczęśliwickie, nie dadzą tego co prawdziwe góry. Warto będzie w przyszłości pomyśleć o weekendowych nawet wyjazdach w jakieś pagóry. Lepszą Połowę ubrać w buty do biegania i to co normalni turyści robią idąć, zrobić biegiem. Mam nadzieję, że Ona to wytrzyma. Dodatkowo, czas poćwiczyć marsz pod górę. Naprawdę można w bardzo szybkim tempie podejść, a nie podbiegając. Wiem, bo byłem wyprzedzany w ten sposób...
Warto pracować nad szybkością. Ten element potraktowałem, patrząc z perspektywy czasu, trochę po macoszemu i brakowało momentami mocy, żeby trochę przyjebać przyspieszyć. Tak jakby nogi zapomniały, co trzeba zrobić.
Jeżeli treningi szybkościowe traktowałem po macoszemu, to ćwiczenia na core i ogólnorozwojowe, to niechciane dziecko, które cudem uniknęło skrobanki i zostało oddane do domu dziecka. Totalna klapa. Podczas samej Sudeckiej Setki jednak nie odczuwałem zaniedbań.Ale jestem przekonany, że trzeba będzie w końcu się przemóc i je robić. .
Na koniec słówko o treningu, powiedzmy, mentalnym. Trzeba wierzyć. Pomimo zwątpienia, pomimo tego, że wydaje nam się, że robimy coś niewłaściwie, że nie jest tak jak być powinno, trzeba wierzyć. Nie tracić celu z oczu i cały czas wierzyć. Wierzyć w samo to, że się to uda. Wychodząc na trening, nawet na dziesięć kilometrów, mieć świadomość tego, ze właśnie ta dycha, przybliża nas do mety stukilometrowego biegu.Wiem, ze brzmi to, jak pierdolenie z internetowych filmików o motywacji, ale  wszystko co mówię, to prawda.

Otoczka.
Lubię zawody. Lubię to co się dzieje przed nimi i po nich. No...może  z wyłączeniem Tłocz się  Biegnij Warszawo. Ale cała resztą - super.  W Boguszowie-Gorcach też tak było. Ludzie z zaciekawieniem pytają czy przyjechałeś tu na Setkę, czy to robiłeś, oceniają twoje szanse na tle miejscowych zawodników. Panie z Domu Gościnnego Rodar,  sprawiały wrażenie, jakby celem ich życia było sprawienie, żebyś się uśmiechnął i otrzymał wszystko o co poprosisz (chociaż ulokowanie mnie na drugim pietrze nadal uważam za złośliwość Panienki :> ).  Panie z baru na przeciwko Rodaru, martwiące sie czy oby nie jesz za mało przed samym startem. Po prostu mistrzostwo świata.

Minusy.
W sumie to tylko jeden. Za mało było w tym biegu biegania. No...ale to tylko i wyłącznie moja wina.


Co dalej?
Sam nie wiem. Pewnie powinienem zakończyć pisanie swoich wypocin, ale ...hm...spodobało mi się. Odkryłem w sobie dar pisarski :):) Po napisaniu tego zdania stwierdzam, ze odkryłem w sobie talent kabaretowy.Chyba nawet jest na takim samym poziomie co pisarski :)
A tak serio, skupiając się na bieganiu. W tym roku to już, chyba tylko półmaraton Praski (Praga w Warszawie, rzecz jasna, a nie ta czeska podróba) i Maraton Warszawski. Na MW mam być dla Swojej Lepszej Połówki zającem na  3:59:59, jeżeli tak będzie, to poszukam jeszcze czegoś z miesiąc później, żeby wystartować naprawdę, aby się sprawdzić. Bo na 3:59:59 chyba dam radę...Chociaż, pokorę przed tym dystansem i tak czuję. Chciałbym złamać 3:25:00, ale nie wiem czy sie to uda. 

A tymczasem, przygotowanie, do MW, uważam za otwarte.

Dla porządku run logi z czerwca:




Pzdr

wtorek, 23 czerwca 2015

Gloria!

To już. Plan wykonany. Koniec. Możemy rozejść się do domów. Byłem. Przeżyłem. Zobaczyłem. Niesamowite uczucie. Trudno opisac to wszystko co się działo ze mną i wokół mnie. 

O samym biegu. 

Start z rynku o 22:00. Huk fajerwerków, zawodzenie konferansjero-spikera. I tłum wariatów. Tłum, który wystartował i prze do przodu, napędzany całodziennym oczekiwaniem na tę właśnie chwilę. Jedni jak z procy - oni znają swoją wartość. Robią to nie pierwszy raz, wiedzą co ich czeka, wiedzą czego się spodziewać. Drudzy lekkim truchtem - już to robili, już startowali w biegach ultra, ale nie są jeszcze pewni reakcji swoich organizmów. Kolejni - jak ja - powłóczący noga za nogą - wszak to dopiero dwa metry i nie wiadomo co będzie dalej. Czołówki zapalające się, gdy kończy się 'runda honorowa" po mieście. Zaczynają się góry. To, że biegłem ostatni pozwalało na obserwację fantastycznego zjawiska - żywa linia białych świateł, która biegła po czarnych zboczach góry. Nauczony doświadczeniem (polecam powiedzenie "jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz"), starałem się w pełni koncentrować na tym co mam pod nogami, żeby  nie skończyć już na starcie. Droga, po której się biegło, to pokruszone kamienie o dość ostrych krawędziach. Chwila nieuwagi mogłaby skończyć wyścig bieg. Wokół  duzo ludzi. Ludzi, którzy, o zgrozo, wyglądają jak stali pacjenci szpitali i ZUSU. Mają po 60, 70 lat...mają sandały na nogach,  dresy Polsportu sprzed lat...mają więcej siły ode mnie. Wyprzedzają mnie jak chcą. W środku słyszę głos Przyspiesz! Nie daj się tak! Na co Ty im pozwalasz!  Jednak opanowuję demona siedzącego we mnie i realizuję wczesniej nakreślony plan: powoli, ale do przodu.
Pierwszy punkt żywieniowy i pierwszy zgrzyt - ciągle jestem jednym z ostatnich i zabrakło kanapek i słodkich bułek. Zostały banany, więc żrę trzy i lezę dalej. Trochę się niepokoję, że na kolejnych punktach też tak będzie, a zakładałem sobie  sporo jeść (naczytał się człowiek, że im dalej tym z jedzeniem gorzej...). Po czterech, pięciu  godzinach (czyli circa 35 km)  zaczynam mieć dość ciemności. Lampka zaczyna przygasać (taaa..40h na jednych bateriach z pełną mocą..litości Panie Producencie), chcę Słońca. Mówię sobie, że świt mnie odmieni. I tak też się stało. Dzikie podejście na  Dzikowiec, 55 km,  piękny świt, miłe powitanie na punkcie żywieniowym...czego chciec więcj:
Zdjęcie ukradzione z fejsbunia Pani Olki Hamerskiej (notabene bardzo uroczej persony)
Odmienił.  Było cudownie do jakiegoś 62km. Potem wydarzył się dramat. Prąd mi odcięło, kryzys jakiś dopadł, śpiący się zrobiłem. Zacząłem mieć lekkie halucynacje - trawa rosła w oczach, kamienie zaczynały się poruszać. Co jest kurwa? pytam siebie w myślach. Pomimo tego w głowie jedna myśl - zdechniesz, a zrobisz te sto kilometrów. Nie siadaj. Nie śpij. Biegnij.Idź.Biegnij.Idź.Biegnij.Idź....i tak do zajebania.
Na całe szczęście, około 70 km przeszło. Nie, że nagle zrobiło się z górki i poczułem się jak nowo narodzony, ale nie było dramatu. Nawet na skrócie - 72km - spokojnym głosem, można było powiedzieć, że idzie się dalej. Później jeszcze punkt żywieniowy ze strażakami i Welcome to Boguszów-Gorce! Ciach, ciach po mieście, pyk, pyk po schodkach (ten co to wymyślił powinien sam po nich się powspinac po 15 godzinach na nogach), ostatnia górka i koniec. Stadion. Meta. Udało się. Najdłużej twrający wysiłek w moim życiu. Jedno z marzeń ziściło się. Cudowna chwila.

Poza biegiem.

Hm...tu chyba trochę poczekam, żeby w sposób   uporządkowany coś powiedzieć. Wysnuć wnioski i takie tam. Póki co, w dalszym ciągu cieszę się tym, że się udało.

Gloria victis.Gloria victoribus.

Tylko pytam czemu bieg na 96 km nazywa się setką?


piątek, 5 czerwca 2015

A jednak to jest....

...Spartaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!

        Dla tych co nie śledzą (czyli dla praktycznie  wszystkich)  nawiązuję do dnia drugiego lutego roku pańskiego dwa tysiące piętnastego. Stało się. Stało się po raz pierwszy w życiu. Pękło 300 kilometrów. W maju licznik zatrzymał się na 359 kilometrach. Teraz wiem skąd to ciągłe uczucie zużycia i ogólnego przemęczenia. Trochę ten przebieg dał mi w kość. Robotę zrobiły dwie pięćdziesiątki, które zrobiłem. I pierwsza i druga powiedziała mi:
-Stary, setkę to Ty naprawdę rób w barach. Bo ta sudecka, to Ci bokiem wyjdzie.

          No cóż..jeszcze zobaczymy ...Chociaż mogą mieć, cholery, rację. Dodatkowo miałem już sen o Sudeckiej Setce. Wystartowałem i biegłem...i biegłem...i biegłem..i punkty kontrolne, były połączeniem pijalni wód (bynajmniej nie mineralnych) z  pizzerią. Na każdym punkcie robiło się mniej więcej ćwiartkę wódki i dwa kawałki pizzy i biegło się dalej. Na ostatnim punkcie przed metą, miałem jeszcze trzy minuty, żeby się zmieścić w limicie czasowym, walnąłem kielicha, zagryzłem pizzą, poderwałem się na nogi, podbiegłem co sił i....się obudziłem. Teraz nie wiem czy skończyłem czy nie. Przez to się nie przekonam czy miewam prorocze sny.
          Maj, był miesiącem jeszcze jednego jubileuszu. Trzydziestego maja, przekroczyłem kilometr numer dziesięć tysięcy, od czasu kiedy prowadzę runloga (czyli prawie od początku, swoich biegowych początków). Czyli mógłbym pobiec do Lizbony (a czemu tam? Bo uwielbiam to miasto), wrócić do Warszawy, a zorientowawszy się przy drzwiach, że klucze zostały w Portugailii, wrócić po nie. Tak mi wyszło z mapy...
           Co jeszcze o maju? Miesiąc, w którym (znów) położyłem lachę na ćwiczenia ogólnorozwojowe. A tak sobie, w kwietniu, obiecywałem. Robić je będziesz. Robić je będziesz. Półtora miesiąca, to dasz radę być systematyczny, nie? Teraz się zastanawiam, czy na dwa tygodnie wcześniej jest sens. Pewnie jakiś by był..ale czy dam radę utrzymać systematykę dwa tygodnie? 
            Może nie uwierzycie, ale już się nie mogę doczekać 19 czerwca. Blog wystartował 20 października zeszłego roku. Prawie osiem miesięcy później, na chwilę przed startem, nie czuję się przygotowany. Plan, który sobie nakreśliłem, został zrealizowany w jakichś 85-90%. Nie miałem jakichś dużych zaniedbań (oczywiście biegowo, a nie, że ćwiczenia...). Trzymałem tempa i dystanse. Dziś siedząc oblały przed kompem (w piłkę się gra...), widzę, że zrobiłem tak naprawdę, niewiele. Czy mnie to martwi? Ani trochę. Sprawdzian nadchodzi, a jeżeli go obleję, to będę powtarzał rok i podejdę do niego ponownie. Czy chcę go oblać? Za cholerę nie. I zrobię wszytsko co w mojej mocy, żeby dotrzeć do tej cholernej mety w Boguszowie-Gorcach.

Cały maj wyglądał tak:






           Jak wspomniałem na wstępie, trochę mnie ten miesiąc wymęczył. Teraz dwa tygodnie, trochę poluzuję z dystansami (najdłuższe co mam w planach to trzy dyszki, które już notabene zrobiłem), jeszcze jeden wypad nocny do lasu, aby pobiegać z latarką na głowie, trochę pod górkę, lekkie akcenty. I już.

         No i znalazłem swoje kulinarne powołanie. Uwielbiam robić potrawy, które wyglądają jak kocie wymioty, a smakują wybornie. Do wymyślenia tej tezy, natchnął mnie gar gazpacho, który właśnie wstawiłem do lodówki.... Niech się chłodzi, zaraz obok wódeczki, którą odpalam jutro, z okazji finału Ligi Mistrzów.



poniedziałek, 18 maja 2015

50ml czyli pół...ale za to na raz.

Czuwaj!

           Ze względu na to, że dotrzymuję obietnic, zupełnie jak harcerz, stad takie, a nie inne powitanie. Obiecałem sobie strzelić pięćdziesiątkę treningowo i słowo ciałem się stało. W niedzielę dołączyłem do grona zacnych, jak to mówi moja Ukochana, debili i wariatów (mówi to jednak z wydźwiękiem pozytywnym, więc awantury i przemocy domowej nie było). Wrażenie? Jak maraton, tyle, że dłużej. Dodatkowo starałem się twardo trzymać tego, że bieg ten, ma mnie nie tylko przygotować na długi wysiłek, ale i na to, by wybić sobie z głowy głupie pomysły typu skoro teraz czuję się świetnie, to parę kilometrów pobiegne szybko, a później, jeżeli będzie taka potrzeba, to zwonię i odpocznę. Znacie pewnie to uczucie, nie? Każdy kto biega, chyba, je zna. Ustaliłem, że będę trzymał tempo między 5:55 a 6:05 na kilometr i żeby gonił mnie dziki zwierzak, to nie przyspieszę. I z małymi wahnięciami (plus minus 5 sekund od czasu do czasu) się udawało. Się udawało do trzydziestego kilometra. Później, bez najmniejszego ostrzeżenia, przy zachowaniu tętna na tym samym poziomie, tempo siadło. 6:19, 6:20. 6:23,  kilka razy powyżej 6:30 (skrajny przypadek to aż 7:12 na 47 kilometrze, ale fakt jest taki, ze tam lekko pod górę było). Kiepski prognostyk. Drugie (pierwsze było po Wielkiej Prehybie) ziarno niepewności zostało zasiane...Przebiec drugie tyle?? I to w górach?? Jakby nie było Kampinos płaski jak naleśnik (mi wyszło 182 m przewyższenia podczas biegu, to co to jest?). Bez szans. Jak to mówią, pierwsze 50 km biegnie się nogami, drugi 50 km biegnie się głową (chociaż, niektórzy mówią, że pierwsze 100km się biegnie nogami, a resztę głową. Nie wierze im...). Czy moja głowa uciągnie coś takiego? Nie wydaje mnie się... Z resztą wszyscy na osiedlu wiedzą, ze głowę mam niezbyt tęgą. Fakt, że do picia, ale pewnie się przekłada jedno na drugie.
           Mam w planach za dwa tygodnie zrobić jeszcze jeden taki trening. Może nawet w trochę wolniejszym tempie (od razu założyć docelowe 6:10 - 6:15). Pewnie powinienem dać sobie trochę większą przerwę między takim treningami, ale, tydzień później, będzie już tylko dwa tygodnie do Sudeckiej Setki, więc też byłoby słabo. Czy pójdzie lepiej? Oby.
                Co jeszcze? Skończyłem tak najedzony, że nawet nie poszedłem na obiad po biegu. Dwa żele, kanapka z masłem orzechowym, makaron chiński (jakaś 1/3 paczki z zupki chińskiej) z połówką awokado, kilka rodzynek - tak wyglądało biegowe menu. Aaaaaa..i dwa herbatniki z łakomstwa. Więc tu było ok. I nawodnienie, sądząc po kolorze moczu, też w porządalu.Na plusik jeszcze to, że nie zdycham dzisiaj. Z lasu wróciłem, wziąłem kąpiel, strzeliłem piwko, wino, obejrzałem mecz....i dziś wstałem jak młody buk (tak, mam na myśli drzewo, które u niektórych było symbolem miłości, płodności i cierpliwości, zeby nie było, ze w trzyliterowym słowie, dwa błedy zrobiłem). Nawet kaca nie miałem.

Dla tych, dla których jeden obraz wart jest pięćdziesięciu tysięcy słów (albo metrów):


    Pomijając całą tą otoczkę - jedzenie, nawadnianie, trening, prognozy ble, ble, ble...Polecam każdemu takie wybieganie. Człowiek, przyroda, zjednoczenie...Sama frajda. Tak się radośnie czułem, że na parking, który był dla mnie początkiem i końcem biegania, wpadłem z radosnym okrzykiem na ustach. Czym zadziwiłem i ubawiłem (mocno)sieniorską ekipę żeńską uprawiającą nordic-walking czy jak kto woli chodzenie z badylami.




środa, 13 maja 2015

Black night...

        Co by dużo nie mówić, kiedyś to robili numery. I muzyka i teksty...Weźmy pod lupę piosenkę z 1970 roku.:
Black night is not right,
I don't feel so bright...
  
       I to jest   prawda, jak w mordę dał. Skąd to wiem? Prosta sprawa - wybrałem się na bieganie z czołówką. Do tej pory, jedyne gdzie z nią się udawałem, to tereny w pełni zurbanizowane (na potrzebę tekstu Łazienki Królewskie są także terenem w pełni zurbanizowanym). Niby tam ciemno, ale zawsze gdzieś jakiś refleks światła, jakiś błysk latarni, samochód z ksenonami, rowerzysta z lampeczką...Coś zawsze gdzieś rozjaśni mrok. Tym razem, w ramach przygotowań wybrałem się nocą do lasu. Normalnie jak bieg w czarnej dupie dziurze. Widzisz tylko to, na co padnie światło lampki, a reszta pogrążona w ciemnościach. Źle mówię - pogrążona w cholernej nicości. 
       Wrażenia? Skok adrenaliny jest. Niby jestem dorosłym facetem i żadnego lęku przed taką wycieczką nie czułem, ale wyskakujący, nagle, z za krzaka jelonek, może sprawić, że mózg wysyła sygnał do zwieraczy, ze chyba warto wypuścić coś odstraszającego. Drugie wrażenie? Nocą w lesie jest cholernie głośno. Wszelkie leśne stwory, chyba tylko czekają na to, aż zgaśnie światło i ludzie zabiorą się do domów. Wtedy zaczyna się koncert - ptaszyska, żaby jakieś...Posłuchać  jest miło. I słuchałbym, rozkoszował się każdym dźwiękiem, gdyby nie to, że w takim biegu muszę być non stop skupiony. Chwila rozluźnienia, chwila odpłynięcia gdzieś myślami, powodowała, że się potykałem. Podobnie z rozglądaniem się. Normalnie, w dzień, biegniesz i podziwiasz ten cały las. Drzewa, krzaki...A w nocy? Światło pada tam gdzie odkręcasz głowę. Patrzysz w lewo, chcąc jednocześnie kątem oka widzieć co masz pod nogami? Nie ma szansy..W prawą stronę, co może być zaskakujące, jest tak samo.  Dodatkowo światło z czołówki (nie wiem, może akurat tej, która ja mam),  wysysa barwy z otoczenia. Wszystko jest takie blado nijakie. Patrzę na ziemie i nie wiem, czy to runo leśne, czy ścieżka....A jeszcze trzeba na oznakowania szlaku patrzeć, żeby wybiec tam, gdzie się chce, a nie w Berlinie czy innym mieście...
        Jak na pierwszy raz to uczucia mam mieszane, z przewaga jednak tych negatywnych. Wolę widzieć co się dzieje wkoło mnie. Jak połączę, w wyobraźni,  zbiegi ze Szczawnicy, z tymi ciemnościami i światłem z czołówki, to już widzę swoje połamane nogi i guzy na głowie. Dodatkowo, gdy słyszę, że niektórzy latają po lesie w nocy, bez żadnego świtała, to przed oczami staje mi pewne wydarzenie z dzieciństwa. Mazury.. góra ze zboczami porośniętymi gęsto drzewami...bluza narzucana na głowę, przez którą ledwo co widać...szybki zbieg ...błysk...a później już tylko namiot i guz na czole. Tak, więc tego...dzięki..nie skorzystam.
          Mając jednak na uwadze to, że Sudecka Setka startuje o 22:00, a słońce wschodzi w czerwcu koło 4:00 (tak mi się coś kojarzy.. podczas powrotów o tej godzinie przeważnie kiepsko u mnie z pamięcią...), co oznacza 6 godzin biegu w ciemnościach, wybiorę się jeszcze przed tym startem na nocne bieganie.
          Co ciekawe 25 kilometrów w ciemnościach i 25 kilometrów wykonanych dzień później (taki back to back w sumie...9 godzin między biegami) zrobiłem w takim samym tempie. A więc, nawet jak będzie jasno to za cholerę szybciej nie pobiegnę.

..I don't need a dark tree,
I don't want a rough sea,
I can't feel, I can't see...



A dla tych, którzy nie znają cytowanej pieśni:



czwartek, 30 kwietnia 2015

Wielka Prehyba.

Tadam!

       Stało się. Mam za sobą pierwszy w życiu bieg górski. Co więcej - nie byle jaki bieg górski, tylko Mistrzostwa Polski w górskich biegach długodystansowych. Niesamowita sprawa. ja w mistrzostwach Polski..Kto kilkaset butelek wódki temu, by o tym pomyślał? No dobra..czas zejść na ziemie, bo za ten start wystarczyło wpłacić jakąś tam sumę uciułanych pieniędzy , jak śpiewał Kodym
         Na początek kilka słów o samym biegu. Bardzo dobrze zorganizowana impreza (jakieś drobne wpadki wiadomo każdemu się zdarzają, tu było ich naprawdę niewiele). dystanse 6, 21, maraton (a tak naprawdę prawie 44km), oraz 96km. Tak więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie.Biegaczy w Szczawnicy można było spotkać praktycznie wszędzie. O ile w piątek, można było, takowego delikwenta nie rozpoznać, o tyle, w niedzielę było to proste. Zombie walking... :)
          Jako nieopierzony górski amator przystępowałem do startu z motylami w brzuchu,  z duszą na ramieniu (dzień przed startem przeszedłem, w ramach rekonesansu, trasę Hardego Rollinga -6km- i miałem dosyć) i mocnym postanowieniem, żeby skały srały (a w górach byłoby to nieprzyjemne, nie?), pod górę będę podchodził a nie podbiegał. 
           Przyszła sobota, przyszła 9:00 i poszli....Początek okazał się wpadką. Po jakichś 500 metrach musiał poluzować związane buty (sam nie wiem po grzyba je tak ścisnąłem, skoro nigdy tego nie robię). Pomyślałem sobie wtedy Acha..zobaczymy co czeka cię dalej pierdoło.  A dalej szło całkiem fajnie. Pod górę marsz, z góry się puszczałem jak mogłem (stąd czasy - podając skrajnie 13:00 min/km pod górę, 4:15 min/km w dół). Pozwoliło to dość często spotykać się z tymi samymi ludźmi. Oni brali mnie w drodze pod górę, ja ich w zbiegu. Widać, waląc w dół, lepiej być lekko spasionym, bo masa nadaje pędu. A zwolnić lub zatrzymać się jest ciężko. Piękne okoliczności przyrody (i do tego niepowtarzalne), wspaniałe widoki, przeraźliwie mili ludzie.Rewelacja!
           Wyścig przebiegał bardzo dobrze, mniej więcej do 38 km. Wtedy i łydki i uda zaczęły wysyłać dość mocne sygnały, że pora zwolnić/usiąść/iść na rekach, żeby je odciążyć. Widoki górskie powodowały odruch wymiotny (no bo każda góra, która jest przed tobą oznacza, że będziesz musiał się na nią wdrapać), pierwszy raz (pomimo tego, że żrę, jak świnia) organizm odmówił przyjęcia jedzenia i wmuszałem je w siebie, jak za karę. No i na dokładkę na jakimś 41 kilometrze uprzejmy gość z Patrolu Pokojowego przekazał radosną nowinę, że jeszcze tylko jakieś 2,5 km, gdy ja się spodziewałem jednego. 500 metrów przed metą dostałem takiej kolki, że każdy oddech bolał jak cholera, ale majacząca na horyzoncie meta sprawiła, że olałem sprawę. Dodatkowo  za linią mety (dosłownie jeden metr za linią )  widziałem uśmiechającą się do mnie moją konkubinę (uwielbiam ją tak nazywać), więc głupio było się krzywić, trzymać za wątrobę i tak dalej. Ostatnie piknięcie chipa, wpadliśmy sobie w ramiona, buziak, medal i ...już. Po wszystkim.
          Plusy jakie dostrzegam po tym przetarciu? Po pierwsze konsekwentna realizacja założonej wcześniej taktyki. Może była ona beznadziejna i kłóciła się z ideą biegów górski, ale nie zabiłem się na trasie i przebyłem (prawie) całą z uśmiechem na ustach. Po drugie, zobaczyłem z czym się to je, zobaczyłem ile pracy przede mną i na co powinienem  położyć większy nacisk (jakbym wymieniał to chyba wyszłoby, że wszystko: core stability (w plecach trochę czuć było trudy),  więcej bieganie pod górę i zbiegania, więcej szybkich akcentów...ech...kurcze tyle tego). Po trzecie moje buty, które jak mówi opis,  charakteryzują się bardzo dobrą przyczepnością do podłoża, idealne do biegania w grząskim terenie, wcale nie są tak idealne. Co więcej, gdy śnieg (no właśnie, bo nie wspomniałem, dwa razy wpadłem w śnieg po kolana) lub błoto są na pochyłej powierzchni, zachowują się, jakby w ogóle nie miały bieżnika. A zresztą, niech przemówi obraz:


Zastanawiam się czy nie zainwestować w coś w stylu Speedcrossów, bo  tam jednak bieżnik jak na kole od traktora. Może dałby radę i na takim  błocie? Chyba podpytam mądrych ludzi w internetach...
Cały mój bieg prezentował się tak:
            Najdłuższy dystans jaki w życiu przebiegłem -a właściwie przebyłem marszobiegiem; co ciekawe i dziwne (może tylko dla mnie) w biegu odpoczywałem, a wspinaczka pod górę była dla mnie tyraniem (puls 155 w marszu pod górę i 144 w biegu po płaskim - tak , żeby pokazać różnicę).
Jedną z pierwszych refleksji, jaka przyszła podczas picia pobiegowego piwa, było czy dałbym radę przebiec dystans o dwa i pół raz dłuższy?Wymarzoną setkę? Odpowiedź, nawet gdy uruchomiłem wszystkie pokłady optymizmu brzmiała: Nie stary..Ni chuja! Drugą było czy dasz radę przygotować się do setki w 6 tygodni? Odpowiedź brzmiała bardzo podobnie. Tylko mały fragment mojego umysłu, ten odpowiedzialny za szaleństwo i głupie pomysły mówi, że dam radę. Pozostała cześć odpowiada tak samo jak wcześniej. Czy  Sudecką Setkę zakończę na przepaku na 72 kilometrze (o ile i tam dotrę)? Czas pokaże.

           Słowo komentarza do czołówki zawodników, którzy startowali w Szczawnicy. Na konferencji prasowej cisnęło mi się jedno pytanie, które mnie nurtowało, gdy słyszałem o ich czasach, dystansach itd. Czy Wy jesteście normalni? Ale z racji kultury nie zapytałem. Szacunek i czapki z głów.

             Podsumowując miesiąc. Kwiecień zamknął się w 286 kilometrach ( pękł pierwszy 1000 km w 2015 - tak w ramach statystycznych "ciekawostek"). Bardziej szczegółowo wyglądało to tak:




           Ten tydzień planuję jeszcze trochę odsapnąć i chlać jak świnia (jakoś kilka okazji się nałożyło z okazji majowego weekendu), a od kolejnego tygodnia ciężki trening, aby wykorzystać maksymalnie czas, który pozostał. Przynajmniej taki jest plan na dzisiaj. A co będzie w poniedziałek? Pewnie będzie jak zawsze...

            Jeżeli nie przejdzie mi to bieganie, to za rok w Szczawnicy znów zagoszczę. To pewne. Tym razem Świerc będzie miał godnego rywala. Przynajmniej przez pierwsze sto metrow. Drżyj Marcin .