czwartek, 30 kwietnia 2015

Wielka Prehyba.

Tadam!

       Stało się. Mam za sobą pierwszy w życiu bieg górski. Co więcej - nie byle jaki bieg górski, tylko Mistrzostwa Polski w górskich biegach długodystansowych. Niesamowita sprawa. ja w mistrzostwach Polski..Kto kilkaset butelek wódki temu, by o tym pomyślał? No dobra..czas zejść na ziemie, bo za ten start wystarczyło wpłacić jakąś tam sumę uciułanych pieniędzy , jak śpiewał Kodym
         Na początek kilka słów o samym biegu. Bardzo dobrze zorganizowana impreza (jakieś drobne wpadki wiadomo każdemu się zdarzają, tu było ich naprawdę niewiele). dystanse 6, 21, maraton (a tak naprawdę prawie 44km), oraz 96km. Tak więc każdy mógł znaleźć coś dla siebie.Biegaczy w Szczawnicy można było spotkać praktycznie wszędzie. O ile w piątek, można było, takowego delikwenta nie rozpoznać, o tyle, w niedzielę było to proste. Zombie walking... :)
          Jako nieopierzony górski amator przystępowałem do startu z motylami w brzuchu,  z duszą na ramieniu (dzień przed startem przeszedłem, w ramach rekonesansu, trasę Hardego Rollinga -6km- i miałem dosyć) i mocnym postanowieniem, żeby skały srały (a w górach byłoby to nieprzyjemne, nie?), pod górę będę podchodził a nie podbiegał. 
           Przyszła sobota, przyszła 9:00 i poszli....Początek okazał się wpadką. Po jakichś 500 metrach musiał poluzować związane buty (sam nie wiem po grzyba je tak ścisnąłem, skoro nigdy tego nie robię). Pomyślałem sobie wtedy Acha..zobaczymy co czeka cię dalej pierdoło.  A dalej szło całkiem fajnie. Pod górę marsz, z góry się puszczałem jak mogłem (stąd czasy - podając skrajnie 13:00 min/km pod górę, 4:15 min/km w dół). Pozwoliło to dość często spotykać się z tymi samymi ludźmi. Oni brali mnie w drodze pod górę, ja ich w zbiegu. Widać, waląc w dół, lepiej być lekko spasionym, bo masa nadaje pędu. A zwolnić lub zatrzymać się jest ciężko. Piękne okoliczności przyrody (i do tego niepowtarzalne), wspaniałe widoki, przeraźliwie mili ludzie.Rewelacja!
           Wyścig przebiegał bardzo dobrze, mniej więcej do 38 km. Wtedy i łydki i uda zaczęły wysyłać dość mocne sygnały, że pora zwolnić/usiąść/iść na rekach, żeby je odciążyć. Widoki górskie powodowały odruch wymiotny (no bo każda góra, która jest przed tobą oznacza, że będziesz musiał się na nią wdrapać), pierwszy raz (pomimo tego, że żrę, jak świnia) organizm odmówił przyjęcia jedzenia i wmuszałem je w siebie, jak za karę. No i na dokładkę na jakimś 41 kilometrze uprzejmy gość z Patrolu Pokojowego przekazał radosną nowinę, że jeszcze tylko jakieś 2,5 km, gdy ja się spodziewałem jednego. 500 metrów przed metą dostałem takiej kolki, że każdy oddech bolał jak cholera, ale majacząca na horyzoncie meta sprawiła, że olałem sprawę. Dodatkowo  za linią mety (dosłownie jeden metr za linią )  widziałem uśmiechającą się do mnie moją konkubinę (uwielbiam ją tak nazywać), więc głupio było się krzywić, trzymać za wątrobę i tak dalej. Ostatnie piknięcie chipa, wpadliśmy sobie w ramiona, buziak, medal i ...już. Po wszystkim.
          Plusy jakie dostrzegam po tym przetarciu? Po pierwsze konsekwentna realizacja założonej wcześniej taktyki. Może była ona beznadziejna i kłóciła się z ideą biegów górski, ale nie zabiłem się na trasie i przebyłem (prawie) całą z uśmiechem na ustach. Po drugie, zobaczyłem z czym się to je, zobaczyłem ile pracy przede mną i na co powinienem  położyć większy nacisk (jakbym wymieniał to chyba wyszłoby, że wszystko: core stability (w plecach trochę czuć było trudy),  więcej bieganie pod górę i zbiegania, więcej szybkich akcentów...ech...kurcze tyle tego). Po trzecie moje buty, które jak mówi opis,  charakteryzują się bardzo dobrą przyczepnością do podłoża, idealne do biegania w grząskim terenie, wcale nie są tak idealne. Co więcej, gdy śnieg (no właśnie, bo nie wspomniałem, dwa razy wpadłem w śnieg po kolana) lub błoto są na pochyłej powierzchni, zachowują się, jakby w ogóle nie miały bieżnika. A zresztą, niech przemówi obraz:


Zastanawiam się czy nie zainwestować w coś w stylu Speedcrossów, bo  tam jednak bieżnik jak na kole od traktora. Może dałby radę i na takim  błocie? Chyba podpytam mądrych ludzi w internetach...
Cały mój bieg prezentował się tak:
            Najdłuższy dystans jaki w życiu przebiegłem -a właściwie przebyłem marszobiegiem; co ciekawe i dziwne (może tylko dla mnie) w biegu odpoczywałem, a wspinaczka pod górę była dla mnie tyraniem (puls 155 w marszu pod górę i 144 w biegu po płaskim - tak , żeby pokazać różnicę).
Jedną z pierwszych refleksji, jaka przyszła podczas picia pobiegowego piwa, było czy dałbym radę przebiec dystans o dwa i pół raz dłuższy?Wymarzoną setkę? Odpowiedź, nawet gdy uruchomiłem wszystkie pokłady optymizmu brzmiała: Nie stary..Ni chuja! Drugą było czy dasz radę przygotować się do setki w 6 tygodni? Odpowiedź brzmiała bardzo podobnie. Tylko mały fragment mojego umysłu, ten odpowiedzialny za szaleństwo i głupie pomysły mówi, że dam radę. Pozostała cześć odpowiada tak samo jak wcześniej. Czy  Sudecką Setkę zakończę na przepaku na 72 kilometrze (o ile i tam dotrę)? Czas pokaże.

           Słowo komentarza do czołówki zawodników, którzy startowali w Szczawnicy. Na konferencji prasowej cisnęło mi się jedno pytanie, które mnie nurtowało, gdy słyszałem o ich czasach, dystansach itd. Czy Wy jesteście normalni? Ale z racji kultury nie zapytałem. Szacunek i czapki z głów.

             Podsumowując miesiąc. Kwiecień zamknął się w 286 kilometrach ( pękł pierwszy 1000 km w 2015 - tak w ramach statystycznych "ciekawostek"). Bardziej szczegółowo wyglądało to tak:




           Ten tydzień planuję jeszcze trochę odsapnąć i chlać jak świnia (jakoś kilka okazji się nałożyło z okazji majowego weekendu), a od kolejnego tygodnia ciężki trening, aby wykorzystać maksymalnie czas, który pozostał. Przynajmniej taki jest plan na dzisiaj. A co będzie w poniedziałek? Pewnie będzie jak zawsze...

            Jeżeli nie przejdzie mi to bieganie, to za rok w Szczawnicy znów zagoszczę. To pewne. Tym razem Świerc będzie miał godnego rywala. Przynajmniej przez pierwsze sto metrow. Drżyj Marcin .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz