poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Żarło, żarło i zdechło.

Tak to właśnie jest. Przeraża mnie tylko to, że ja też żrę. Żrę. Jedzeniem się tego nie da nazwać. Żrę w dwóch kategoriach: pierwsza - życie normalne. Tu po prostu - żadna tam zbilansowana dieta, liczenie kalorii czy inne dyrdymały. Co podejdzie pod rękę, na co jest ochota...Ciach i znika. Dulce de leche, czy jak kto woli kajmak, ostatnio słoikami jadłem....zaraz po kurczaku z orzechami, który był chwilę wcześniej na obiad. Kategoria druga - życie biegowe - i tu jestem zdziwiony. Jak wcześniej jakoś nie musiałem się opychać podczas biegania, teraz zauważa,, że oba moje życia zaczynają się ze sobą mieszać. Gdy wcześniej wybieganie np. trzydzieści kilometrów robiłem sobie na jednym żelu i bananie, tak teraz, organizm krzyczy jeszcze!!!daj mi jeszcze!!!  I w ten oto sposób do plecaczka na długie wybiegania wędruje zawsze dodatkowo jakaś kanapka. Normalna pyszna kanapeczka, przeważnie z serem żółtym i musztardą dla smaku. Zaczynam się nawet zastanawiać nad rozszerzeniem asortymentu gastronomicznego. Myślę nad makaronem. Poważka. Makaron chiński, do tego odrobina rozgniecionych orzechów, kilka rodzynek i kapka miodu. Pomyśleć jeszcze muszę nad drugą, pikantną, wersją. Oczywiście pikantną w granicach rozsądku. Może w najbliższy weekend coś takiego ogarnę - w planach cztery dyszki, to można coś upichcić.
 Z jednej strony taka tendencja do żarcia podczas treningów jest niepokojąca (no, bo co się, do cholery, ze mną dzieje?!), a z drugiej lepiej chyba tak, niż nie móc niczego przełknąć. Czytając, bądź oglądając, relacje z biegów ultra, zauważam, że  tematy kulinarne dość często się przewijają, jako kłopot nic nie mogłem przełknąć, wymiotowałem przez ostatnie kilometry.. itd. Może jednak treningi na kacu połączone z wyżerką wytrenują i żołądek? Chociaż świąteczne śniadanie, prawie zostawiłem na moście Gdańskim..ale to już była gruba przesada, jeżeli chodzi o ilość pochłoniętej strawy. Święta...sami wiecie...
Odbiegając od tematu jedzenia - zaczynam (no dobra zacznę) wplatać trochę szybsze akcenty w trening. Jakoś mnie tak natchnęło po półmaratonie. Myślałem, ze nie dam rady tak się spinać na czasy typu 4:50 (ej, ej..nie śmiej się..dla mnie to szybko), a jednak mogę. Jakieś przebieżki czy jakieś BNP raz w tygodniu. Może nie będzie to  miało zbytnio sensu, ale poza sensem, musi być na świcie miejsce i dla czegoś co jest bez sensu. 

No dobra....pogadalimy, popisali..czas coś przekąsić. Z uwagi na to, że nie wiem na co mam ochotę to pewnie, znów, oczyszczę lodówkę.

A co jest takie przerażające, jak to wspomniałem, w pierwszym zdaniu?Że to co żre i tak zdechnie i tak...Mam nadzieję, ze dopiero po pierwszej setce.

Bon appetit.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz