niedziela, 22 grudnia 2019

Nie pozostało nic innego tylko czekać...



...i niczego po drodze nie spierdolić. 

Swoją drogą to dziwne uczucie mieć trzy dziury w kolanie i przepiłowaną kość udową.... Co do kurwy?!

67 schodów to koszmar.




poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Porąbka to...

         Wraz z upływem czasu, tętno rosło, tempo rosło (nooo...rosło w stosunku do nakreślonego planu), mgła gęstniała. Samopoczucie dopisywało. Na 20km byłem dziesięć minut szybciej niż planowałem (mówiłem o bezpieczniku, nie?). Leci się. Wszystko było git do 26km. To jakieś przeklęte miejsce na Leśniku. W zeszłym roku też mnie tu spotkało złe. W tym roku, w tym punkcie, był jakiś pieprzony biegun zimna. Suwałki, Jakuck i Wostok w Beskidzie Małym. Zmroziło mnie w jednym momencie. Poczułem się jak sopel lodu. Koszmar. I o ile z górki jeszcze jakoś szło, to pod górę i na płaskim wyprzedzali mnie wszyscy. To pewnie przez ten jebnięty bezpiecznik - mało kto się decydował, by się puścić szybkim tempem po stromym zboczu pokrytym mieszanką błota i śniegu.

Wiosna, wiosna, wiosna ach to Ty....

       Pomimo takiego, a nie innego samopoczucia, na 30km przewaga nad domową projekcją zwiększyła się do trzynastu minut. Ale czułem, że więcej z tego nie wycisnę. Byle utrzymać...
Rozpocząłem odliczanie. Do mety pozostało 15km....14km...13km....12km.....Wraz ze zmniejszaniem się dystansu, zwiększała się moja siła (a właściwie wracała do poziomu, który na telefonie/laptopie wyświetla komunikat "Niski poziom. Podłącz źródło zasilania."), wzrastało morale. Ba! Nie mogłem się doczekać tego ostatniego podejścia, które zbiera najwięcej "kurew" miotanych ostatkiem sił. Zbiegając z Kozubnika mijam niedobitki z półLeśnika oraz  kilku Leśników. Widać, że kilkorgu z nich też walnęły bezpieczniki. Mocno zaczęli i teraz za to płacą. Jednemu z nich odbieram nadzieję na to, że już będzie tylko z górki. Nie Stary! Jeszcze ze 135 metrów podejścia na 700 metrach. I "trochę" stromo... Dobiegam tam, mocno zaciskam dłonie na kijkach i lecę w górę (słowo lecę mocno na wyrost bo tempo było 13:49 min/km :) ). Szczyt i w dóóóóóółłłłłłłłł….uliczka, mostek, stadion...6 godzi 32 minuty haczyk sekundowy. Kwadrans szybciej niż planowałem. 45 szybciej niż rok temu (no, ale też 3km krócej w tym roku - nie zapominajmy o tym). Cudo!
Za rok też tu przyjadę! Złamać 6 godzin? Jasne :) 

Po biegu.

Trzy piwka i sen...


środa, 13 marca 2019

Zmiana kodu z pierdolnięciem...

         No cóż...To wsiało w powietrzu o dawna. Od urodzenia w zasadzie. Zbliżało się pomału...najpierw malutkimi kroczkami, później trochę większymi...trochę się później zagapiłem i nagle brzdęk, trach, bum, wziuuuu….  Po raz pierwszy w życiu start w kategorii M-40. Debiut w kategorii przypadł na Półmaraton w Wiązownie. Jak sami się reklamują - pierwsi w sezonie.  
Pan Trener nakreślił prostą taktykę:
 - Pierwsze 14km leć po 4:20 min/km, a później przyspiesz.
- Ale to będzie dużo lepiej niż moja życiówka w szczycie formy.
- $#%$&*&^

Tak mniej więcej ten dialog wyglądał. 
Trochę się obawiałem o pogodę, bo w Wiązownie to czasem jak w kieleckiem, a   biegnie się na otwartej przestrzeni, więc trochę przeszkadza. Okazało się, ze moje zmartwienia nie mają sensu. Piękna pogoda - chłodno, bezwietrznie - idealny dzień na umieranie  bieganie. Pierwsze kilometry - zgodnie z planem, później się jakoś rozkojarzyłem i dołożyłem na kilometrach 5-7 po kilka sekund do zakładanego tempa, ale jakoś nie zmąciło mi to dobrego humoru. Czas dobry, samopoczucie dobre, współbiegnący weseli, wolontariusze na punktach (ukłony i szacunek) roześmiani - jest git. 
Kilka piąteczek z dzieciakami na trasie, piąteczka z nawijającym na zawrotce MC (naprawdę spoczko) i tempo się polepszyło. Zbliżył się wspomniany przez Pana Trenera czternasty kilometr. No to przyspieszamy - 4:16, 4:17, 4:13...Naprawdę idzie dobrze. Leciutkie przyspieszenie na sam koniec i meta. A wraz z metą nowiusieńka życiówka - złamane 1:32:00. Noooo tego się nie spodziewałem...

Chyba jednak zacznę wskazywać na newschool….

Mając chrapkę na Bieg Granią Tatr zaplanowałem kilka zimowych dni w Zakopanem. Niestety przepadłem w losowaniu. Na pociechę pozostała jednak rezerwacja w zimowej stolicy Polski. No to spakowaliśmy mandżur i ruszyliśmy.  Czasu starczyło na dwie wycieczki biegowe. 
Pierwsza - z Kuźnic przez Nosal, Murowaniec do Czarnego Stawu Gąsienicowego i z powrotem (15km; 920m w górę). Chciałem zahaczyć jeszcze o Kościelec, ale Konkubina odmówiła współpracy i kategorycznie stwierdziła, ze nie wchodzi na Karb.



Druga - Doliną Chochołowską na Grzesia (20km i 770m  w górę). W planach był Rakoń, ale Konkubina ponownie odmówiła współpracy. Grześ i koniec. Trochę ją rozumiałem, bo pogoda na Grzesiu nie zachęcała. Wiało tak, że prawie urywało głowę, nadciągnęła mgła i w ogóle...
Cudowne wyprawy! Naprawdę wspaniałe. Świętokrzyskie mają swój urok, ale gdybym miał bliżej w Tatry.... 
No i  dzięki Bogu za raczki turystyczne...bez nich byśmy zawrócili po 200 metrach...No i gdybym je od razu założył nie miałbym teraz siniaka na pośladku... Przebłysk geniuszu kazał nam je kupić na chwilę przed wyjazdem. 
A co teraz? Teraz szykujemy się na Transylvanię 100, zahaczając po drodze Leśnika. Do treningu biegowego dorzuciłem spinning raz w tygodniu i lekką siłownię - też raz w tygodniu. Małe, pozytywne, efekty chyba to daje...Chociaż core stability niezmiennie leży...



środa, 30 stycznia 2019

4 miesiące opóźnienia...co to jest dla tych, którzy czasu nie liczą?

      No bo w końcu odpowiedź na  to pytanie miała paść w najbliższą sobotę, a minął kwartał. Dla swojego dobra powiem, że tak długo trwała analiza i układanie odpowiedzi na to pytanie. Jak to zwykle, w tak złożonych pytaniach i rozważaniach bywa, odpowiedź jest jednoznaczna i jasna - sam nie wiem
        Zacznijmy od tego co jest dla mnie old schoolem, a co new trendem? Chodzi o trening - powiedzmy, że porównuję duuuzo biegania, niekoniecznie z sensem (ale z przyjemnością), ze zmniejszeniem objętości, kosztem jakości, usystematyzowania i odrobiny ćwiczeń. Skąd te ćwiczenia? Na fabrycznych treningach właśnie - głupio ich nie robić jak grupa ćwiczy, nie? Rzut okiem na dystanse 2015 - 2900km, 2016 - 3200km, 2017 - 2750 km, 2018 - 2700km ( z czego I kwartał był w oldschoolowym stylu). Jak widać ostatni rok trochę zmniejszył objętość. 
          Same wyniki - Bieg 7 Dolin 2016 15:25:haczyk, Bieg 7 Dolin 2018 15:20:haczyk. Jak widać chuj nie różnica. 5 minut na dystansie 100km? Detal. Ale subiektywnie w 2018 zrobiłem to trochę mniej się niszcząc. Maraton? Bardzo proszę - w 2017  napaliłem się na życiówkę (do złamania było3:25:22) i skończyło się na 3:28:29 (fakt jest jednak taki, że poprawa miała być na wynik 3:19:XX), w 2018 3:23:00 (ale nauczony poprzednią próba nastawienie było tylko na złamanie życiówki, jakkolwiek). 
             No i właśnie. Ta lekka poprawa wyników bierze się ze zmiany sposobu treningu? Czy też z nabierania doświadczenia i bardziej zimnej głowy? Jak wspominałem sam nie wiem. 
                 Nie pozostaje nic innego, jak dalej się zastanawiać. Przyfabryczna drużyna, która miała być zlikwidowana, dostała finansowanie na kolejny sezon, więc będzie można dalej prowadzić rozważania... A plany startowe na 2019 są ambitne. I poza potem i łzami będzie potrzebne duuuuuużo szczęścia. Więc trenujmy i odprawiajmy obrzędy, które szczęście nam dadzą.