No cóż...To wsiało w powietrzu o dawna. Od urodzenia w zasadzie. Zbliżało się pomału...najpierw malutkimi kroczkami, później trochę większymi...trochę się później zagapiłem i nagle brzdęk, trach, bum, wziuuuu…. Po raz pierwszy w życiu start w kategorii M-40. Debiut w kategorii przypadł na Półmaraton w Wiązownie. Jak sami się reklamują - pierwsi w sezonie.
Pan Trener nakreślił prostą taktykę:
- Pierwsze 14km leć po 4:20 min/km, a później przyspiesz.
- Ale to będzie dużo lepiej niż moja życiówka w szczycie formy.
- $#%$&*&^
Tak mniej więcej ten dialog wyglądał.
Trochę się obawiałem o pogodę, bo w Wiązownie to czasem jak w kieleckiem, a biegnie się na otwartej przestrzeni, więc trochę przeszkadza. Okazało się, ze moje zmartwienia nie mają sensu. Piękna pogoda - chłodno, bezwietrznie - idealny dzień na umieranie bieganie. Pierwsze kilometry - zgodnie z planem, później się jakoś rozkojarzyłem i dołożyłem na kilometrach 5-7 po kilka sekund do zakładanego tempa, ale jakoś nie zmąciło mi to dobrego humoru. Czas dobry, samopoczucie dobre, współbiegnący weseli, wolontariusze na punktach (ukłony i szacunek) roześmiani - jest git.
Kilka piąteczek z dzieciakami na trasie, piąteczka z nawijającym na zawrotce MC (naprawdę spoczko) i tempo się polepszyło. Zbliżył się wspomniany przez Pana Trenera czternasty kilometr. No to przyspieszamy - 4:16, 4:17, 4:13...Naprawdę idzie dobrze. Leciutkie przyspieszenie na sam koniec i meta. A wraz z metą nowiusieńka życiówka - złamane 1:32:00. Noooo tego się nie spodziewałem...
Chyba jednak zacznę wskazywać na newschool….
Mając chrapkę na Bieg Granią Tatr zaplanowałem kilka zimowych dni w Zakopanem. Niestety przepadłem w losowaniu. Na pociechę pozostała jednak rezerwacja w zimowej stolicy Polski. No to spakowaliśmy mandżur i ruszyliśmy. Czasu starczyło na dwie wycieczki biegowe.
Pierwsza - z Kuźnic przez Nosal, Murowaniec do Czarnego Stawu Gąsienicowego i z powrotem (15km; 920m w górę). Chciałem zahaczyć jeszcze o Kościelec, ale Konkubina odmówiła współpracy i kategorycznie stwierdziła, ze nie wchodzi na Karb.
Druga - Doliną Chochołowską na Grzesia (20km i 770m w górę). W planach był Rakoń, ale Konkubina ponownie odmówiła współpracy. Grześ i koniec. Trochę ją rozumiałem, bo pogoda na Grzesiu nie zachęcała. Wiało tak, że prawie urywało głowę, nadciągnęła mgła i w ogóle...
Cudowne wyprawy! Naprawdę wspaniałe. Świętokrzyskie mają swój urok, ale gdybym miał bliżej w Tatry....
No i dzięki Bogu za raczki turystyczne...bez nich byśmy zawrócili po 200 metrach...No i gdybym je od razu założył nie miałbym teraz siniaka na pośladku... Przebłysk geniuszu kazał nam je kupić na chwilę przed wyjazdem.
A co teraz? Teraz szykujemy się na Transylvanię 100, zahaczając po drodze Leśnika. Do treningu biegowego dorzuciłem spinning raz w tygodniu i lekką siłownię - też raz w tygodniu. Małe, pozytywne, efekty chyba to daje...Chociaż core stability niezmiennie leży...