czwartek, 17 września 2015

Podwójne uderzenie.

Jest coś romantycznego w cuceniu kogoś strzałem z liścia. Trzask! Raz. I trzask dwa ...dla pewności. Pobudza jak sole trzeźwiące. Sprawdzony sposób. Do czego piję? A bo sam sobie takie dwa ciosy zadałem w ostatnim czasie. Cios pierwszy - stary dziad, który jednak daje radę - Fatboy Slim nawiedził Warszawę. Cios drugi - stary dziad, który już ledwo ciągnie - czyli ja, nawiedziłem Krynicę. 
Nad pierwszym ciosem nie ma się co rozwodzić. Mistrz wszechwag muzycznych, dał taki popis, że nie można było ustać w miejscu.  Wiecie jak ważne jest ładowanie węgli przed biegiem. I innych takich. Mikroelementów, pierwiastków, nawadniania się i tak dalej. Ciało to jedno. Nie zapominajcie o duchu. Chyba zacznę wypatrywać mega energetycznych imprez przed zawodami, żeby naładować się pozytywna energią. Bo warto. Tak, brzmi głupio, ale gdy brakuje sił, to napędza nas to co mamy w głowie, czyż nie?
Cios drugi - Festiwal Biegów w Krynicy. A tam 34 km biegu po górkach. Przewyższenie 1720 metrów. 
Przed samym startem postanowiłem sobie, że czas spróbować przebiec coś w górach na maksimum swoich możliwości (to był mój trzeci taki start; pierwszy w Szczawnicy, był po to, aby zobaczyć z czym to się w ogóle je,  drugi w Boguszowie Gorcach, był setką,  w której wyzwaniem było samo ukończenie, więc teraz, nadszedł czas, aby spróbować pocisnąć).  Stan swojej formy oceniłbym na jakieś 3/4 szczytu (no może trzymając się nowej nomenklatury butelkowej, na 0,7). Więc nie najgorzej, ale też bez szału. 
Profil wyglądał tak:

Patrząc na nachylenie pierwszych dwóch podejść, planowałem je tylko podejść (idiotyczne zdanie, nie?). Ale, być może przez naładowanie się energią na Fatboyu, coś mnie niosło i  na zamianę podbiegałem, podchodziłem, podbiegałem, podchodziłem. Pierwszy bufet  -11km 1:17:03 (23 minuty straty do zwycięzcy - Kamila Leśniaka). Szybka herbatka, banan, garść rodzynek, ćwiartka pomarańczy - łącznię 4 minuty - lecę dalej.
Kolejna góra, zbieg, i znów podbieg. Tu już się trochę zacząłem męczyć, ale widoki pozwalały czasem o tym zapomnieć. Kolejny pomiar czasu - 17 km - 2:10:00 (strata do zwycięzcy urosła do  40 minut). Jeszcze trochę pod górę, ostatni bufet (kolejne 4 minuty obżarstwa, picia herbatki, podśmiechujek z ludźmi za stołami) i dalej pod górę. Czas po bufecie 2:57:00 (60 minut straty do lidera). I dalej pod górę. Runek zdobyty!. Coś sobie ubzdurałem, że dalej jest już tylko z góry, więc, jak to mówią jedynka, dwója, trója, smród gumy i dymu od chuja...I zdziwko, ze trzeba jeszcze,czasem, podbiec pod górę. Szok.Niedowierzanie. Ale jakoś, udało się dobrnąć do mety. Czas 4:08:20 (89 minut straty do zwycięzcy; jak on to robi?!).


Generalnie sam bieg oceniam na bardzo dobry. I organizacyjnie  spoko, i dobrze pobiegłem, bufety dobre, pogoda też spoko. Cały Festiwal, już troszkę gorzej. Największa padaka to odprawa przed biegiem. To, że była na lodowisku, już pominę. Trochę chłodu nikogo nie zabiło. Ale zrobić takie nagłośnienie, że nic nie słychać, to już szczyt szczytów. Po 10 minutach stwierdziłem, że to bez sensu i wyszedłem. 
Organizatorzy nie popisali się także z autobusami na 10km. Podobno, a wiem to z wiarygodnego źródła, bardzo było się do takiego autobusu dostać, gdy stało się  wyznaczonym miejscu....Ale to tylko otoczka.Uj z nią.

W ramach ciekawostki dodam, ze znów mogę dodać tag "chujowy bukłak z Decathlonu". Tak. Też zaczął przeciekać.Wstyd jednak trochę. Myslałem, że jeden mi się trafił wadliwy, ale drugi? Znów trzeba będzie jechać z reklamacją.


Co przede mną jeszcze? Na początek parę piwek i mecz  Midtjylland-Legia Warszawa :)



A za tydzień i trzy dni - Maraton warszawski. Planowany czas 3:59:59. Ciekawe czy się sprawdzę jako zając...







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz