piątek, 5 czerwca 2015

A jednak to jest....

...Spartaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!

        Dla tych co nie śledzą (czyli dla praktycznie  wszystkich)  nawiązuję do dnia drugiego lutego roku pańskiego dwa tysiące piętnastego. Stało się. Stało się po raz pierwszy w życiu. Pękło 300 kilometrów. W maju licznik zatrzymał się na 359 kilometrach. Teraz wiem skąd to ciągłe uczucie zużycia i ogólnego przemęczenia. Trochę ten przebieg dał mi w kość. Robotę zrobiły dwie pięćdziesiątki, które zrobiłem. I pierwsza i druga powiedziała mi:
-Stary, setkę to Ty naprawdę rób w barach. Bo ta sudecka, to Ci bokiem wyjdzie.

          No cóż..jeszcze zobaczymy ...Chociaż mogą mieć, cholery, rację. Dodatkowo miałem już sen o Sudeckiej Setce. Wystartowałem i biegłem...i biegłem...i biegłem..i punkty kontrolne, były połączeniem pijalni wód (bynajmniej nie mineralnych) z  pizzerią. Na każdym punkcie robiło się mniej więcej ćwiartkę wódki i dwa kawałki pizzy i biegło się dalej. Na ostatnim punkcie przed metą, miałem jeszcze trzy minuty, żeby się zmieścić w limicie czasowym, walnąłem kielicha, zagryzłem pizzą, poderwałem się na nogi, podbiegłem co sił i....się obudziłem. Teraz nie wiem czy skończyłem czy nie. Przez to się nie przekonam czy miewam prorocze sny.
          Maj, był miesiącem jeszcze jednego jubileuszu. Trzydziestego maja, przekroczyłem kilometr numer dziesięć tysięcy, od czasu kiedy prowadzę runloga (czyli prawie od początku, swoich biegowych początków). Czyli mógłbym pobiec do Lizbony (a czemu tam? Bo uwielbiam to miasto), wrócić do Warszawy, a zorientowawszy się przy drzwiach, że klucze zostały w Portugailii, wrócić po nie. Tak mi wyszło z mapy...
           Co jeszcze o maju? Miesiąc, w którym (znów) położyłem lachę na ćwiczenia ogólnorozwojowe. A tak sobie, w kwietniu, obiecywałem. Robić je będziesz. Robić je będziesz. Półtora miesiąca, to dasz radę być systematyczny, nie? Teraz się zastanawiam, czy na dwa tygodnie wcześniej jest sens. Pewnie jakiś by był..ale czy dam radę utrzymać systematykę dwa tygodnie? 
            Może nie uwierzycie, ale już się nie mogę doczekać 19 czerwca. Blog wystartował 20 października zeszłego roku. Prawie osiem miesięcy później, na chwilę przed startem, nie czuję się przygotowany. Plan, który sobie nakreśliłem, został zrealizowany w jakichś 85-90%. Nie miałem jakichś dużych zaniedbań (oczywiście biegowo, a nie, że ćwiczenia...). Trzymałem tempa i dystanse. Dziś siedząc oblały przed kompem (w piłkę się gra...), widzę, że zrobiłem tak naprawdę, niewiele. Czy mnie to martwi? Ani trochę. Sprawdzian nadchodzi, a jeżeli go obleję, to będę powtarzał rok i podejdę do niego ponownie. Czy chcę go oblać? Za cholerę nie. I zrobię wszytsko co w mojej mocy, żeby dotrzeć do tej cholernej mety w Boguszowie-Gorcach.

Cały maj wyglądał tak:






           Jak wspomniałem na wstępie, trochę mnie ten miesiąc wymęczył. Teraz dwa tygodnie, trochę poluzuję z dystansami (najdłuższe co mam w planach to trzy dyszki, które już notabene zrobiłem), jeszcze jeden wypad nocny do lasu, aby pobiegać z latarką na głowie, trochę pod górkę, lekkie akcenty. I już.

         No i znalazłem swoje kulinarne powołanie. Uwielbiam robić potrawy, które wyglądają jak kocie wymioty, a smakują wybornie. Do wymyślenia tej tezy, natchnął mnie gar gazpacho, który właśnie wstawiłem do lodówki.... Niech się chłodzi, zaraz obok wódeczki, którą odpalam jutro, z okazji finału Ligi Mistrzów.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz