poniedziałek, 24 czerwca 2024

Włodkowa - no faktycznie okrutna.

     Nie pamiętam jak ją znalazłem. Pewnie gdzieś klikałem w Internecie za biegami i wpadła mi w oko. Szalenie atrakcyjna. Wymarzony pierwszy start w nowym roku. 33 km i 2152 meterki przewyższenia. Stosunek przewyższenia do dystansu 65 m/km. Chyba spoko. 

    Jarałem się, że jadę. Nie nastawiałem się na jakikolwiek sukces ( szanujmy się - sukces w moim odczuciu, to wynik, który mnie samego rzuci na kolana, a nie, że wygrana, czy pudło). Jak Adam Małysz chciałem oddać dwa równe skoki. Pierwszy skok to "trening", a drugi "zawody". Trenowałem sobie na spokojnie, starając się nie odpuszczać. Wprowadzając się delikatnie w trochę większe obciążenia/objętości. Ostrożność była wskazana, bo badania wydolnościowe, które sobie zrobiłem, wskazywały na to, że jestem:

a) gruby

b) stary

A wiadomo a2+b2=c2 (koniec kącika edukacyjnego). Widać więc jasno, że jest pod górę.

    Wracając do sedna - trenowałem sobie bez większego odpuszczania (co też wskazuje na to, że nie był to mega wymagający plan - grudzień 181 km łącznie, styczeń 189 km, luty 192 km, marzec 204 km...bez szaleństwa. Cieszyło jednak progresowanie. Drugi zakres sobie biegałem po 5:04 (uwierzcie, że na stan obecny, to szok i niedożywienie...), trasy w górach Świętokrzyskich pokonywałem, co wyjazd trochę szybciej... ot, małe rzeczy, a cieszyły. 

    Chwilę przed wyjazdem, jak to mam w zwyczaju, zrobiłem sobie teoretyczny plan na bieg. Wyszło mi, że złamię 5 godzin. Następnie zestawiłem to sobie z wynikami I edycji i od razu wiedziałem, że chuj z tego będzie, ale nie chciało mi się już kombinować..

    Do Porąbki przyjechałem dzień wcześniej - dzięki czemu piątkowy wieczór mogłem poświęcać się niezbyt biegowym rozrywkom - piciu, paleniu, obżeraniu się. Wiem, że głupio, ale taka była potrzeba chwili. Rankiem na stadion miejscowego LKS, odbiór pakietu ( czytaj - numeru startowego), jakieś śmieszki, żarciki....i jazda!

Tak, żeby się natchnąć przed biegiem...

    Wiadomo - pierw faworyci, później mocni, następnie ci, którym się wydaje, ze będzie dobrze, a potem ja z całą resztą. Start był wspólny dla dwóch dystansów, więc jedni szybciej, drudzy wolniej.

    Pierwsze pięć kilometrów poszło nawet nieźle (nawet 2 minuty szybciej niż plan), ale wiedziałem, ze to złudne. Z  resztek złudzeń odarłem się na starcie, gdy skojarzyłem, że tu był też Leśnik i organizują go te same osoby...wiadomo było, ze będzie wpierdol. Duży. Pokazał to z reszta już międzyczas na 10km - 15minut dołożone do planu :D  No, ale Włodkowa jest praktycznie pozbawiona płaskiego - tylko górki i dołki. I skoro już mówiliśmy o organizatorach - po co puszczać trasę po szlaku, jak można tych debili, którzy się zapisali, puścić na dziko przez las, jakieś kamienie, strumienie, liście do kostek, pod którymi nie wiadomo co jest.... Więc no...trochę wolniej. 


Się lezie....

    Trochę po 12 km pierwszy punkt odżywczy.  Śmieszki, żarciki, jedzonko i jazda dalej. Noo tak dobrze się leciało, że nagle myśl "a czemu tu nie ma oznaczeń trasy?". Ze mną się zgubiły ze cztery osoby. Każdy z GPS, trackiem w zegarku..i ze 400 metrów za trasą.. cóż...  Pierwszy punkt był jednocześnie rozejściem dystansów. 33km w lewo, 20km w prawo..wiec przynajmniej było wiadomo od razu, ze ten to właśnie Cię wyprzeda spuszcza Cię niżej w  klasyfikacji (jakby to miało znaczenie ;) ).  Leciałem sobie dalej, walcząc trochę z żołądkiem (coś mu nie siadło....), chcąc spokojnie dotrzeć do drugiego punktu żywieniowego na 18 km, bo później miał się rozpocząć koszmar (tak przynajmniej pokazywał profil trasy) - wdrapywanie się na Kocierz (mega wysoki szczyt, bo na całe 879 metrów górę...). Żeby odnotować - na 15km dołożyłem już sobie do planu 28 minut. Dotarłem. Zjadłam. Popieprzyłem głupotki. Lecę na Kocierz. 

Jeeezusie...!!!!

    Albo Mamusiu...w każdym razie chodzi o ratunek... Taaak...Kocierz....niby nic...879 metrów i szczyt...Nie działa na wyobraźnię, prawda? Tyle co pierdnąć, za przeproszeniem...Ale nie przy tym organizatorze. Wspinaczka po stromym podejściu (wspominałem coś już o puszczaniu trasy poza szlakiem...?), która kompletnie mnie załatwiła. Pięć kroczków ...i przerwa. Dziesięć kroczków...i przystanek... Jeszcze kilka kroków...i dupka na zwalony pień drzewa.. No chuj - kilometr w oszałamiającym tempie 22:15 min/km. No i poza bólem nóg, olbrzymi ból dupy, bo to ja byłem największym leszczem na podejściu i gdy wchodziłem sapiąc inni mnie mijali lekko dysząc.. No nic...widać byli (milion wymówek). Ale na szczycie, to ja byłem najszczęśliwszy na świcie! Przynajmniej na kilka chwil, bo przed sobą miałem kolejne trzy szczyty. Może już nie tak wymagające, ale...ale tylko w teorii. Bo w nogach już ich było ze sześć... 


Zawsze miło mieć miejsce, 
gdzie możesz się przygotować na śmierć.


    Koniec końców, wgramoliłem się jakoś na Cisową Grapę ( 25km, dołożone już prawie 55 minut do śmiałych planów z kartki), a następnie  krótki zbieg na pogawędkę do punktu odżywczego. Szybko sobie policzyłem, ze skoro lider był przede mną 2 godziny, to już raczej nie mam szans na pudło...Ale za to obżarłem się pomarańczy i ciastek. Więc kto był wygrany? 

    Z punktu ożywczego już ostatnie podejście na Kiczerę (oczywiście też okupione bólem, cierpieniem, stekiem przekleństw...) i...No aż głupio, ale pierwsza myśl, po zdobyciu ostatniej górki, to był smutek, że już koniec. Górek znaczy, bo zbiegu było jeszcze ze 4 km. Ale że rywalizacja sportowa już trochę zeszła na bok, to końcóweczkę przetuptałem w towarzystwie vege królika z Rudnika - Karoliny. Może dzięki temu pół-runda honorowa na boisku LKS nie wyglądała jak marsz pokracznego paralityka, tylko była lekkim, uśmiechniętym truchcikiem...  a później już same atrakcje: meta, makaron, piwo i uśmiech pewnej Kobiety, która... (a nieważne..., to nie jest dobra historia, ale ucieszyłem się, że tam była). 

Reasumując - Włodkowa - świetny wpierdol. Polecam. 

 

Widokowo - bomba. Bomba relaksująca.