sobota, 26 maja 2018

Hiszpańska masakra Górami Iberyiskimi.

           Ręce wzniesione w górę! Druga runda, w zmaganiach z cyklem UTWT zakończona zwycięstwem, sukcesem, no po prostu zakończona. Drugim wyścigiem z cyklu, który sobie wymyśliłem był hiszpański stuośmiokilometrowy challenger - Penyagolosa Trails HG (przewyższenie 5600m). Przygotowania przebiegły jak przebiegły i oto nastał dzień, który dał nam Pan. No prawie, bo przed dniem zero, poszliśmy z Konkubiną odebrać pakiety. Poszło szybko, łatwo i przyjemnie, więc można było zjeść wczesny obiadek i uciąc sobie przedstartową drzemkę. Znaczy ja ją ucinałem, bo Konkubina leciała MiM, który startował o 7:00 bodaj, a mój CSP o północy.




Wstałem, wziąłem graty i poczłapałem na start. Szybka kontrola wyposażenia obowiązkowego i sru na plac startu, na którym  pomyślałem sobie - po grzyba komuś długie spodnie w lato? No i długie gacie powędrowały w ręce Mojej Lepszej Połowy, która przyszła obejrzeć bandę przygłupów start. Północ, gong, brzdęk i poszłoooooo! Na spokojnie (według sporządzonej na podstawie wiedzy i doświadczenia   profilu i szacunkowych czasów pomnożonych przez współczynnik chujwiejaktobędzie  108km miał zostać osiągnięty po 20 godzinach 40 minutach i 50 sekundach) przez miasto, asfaltem. Sporo ludzi stojących wzdłuż trasy i dodających animuszy biegnącym okrzykami ¡Ánimo!

 Profil trasy.

                 Pierwsza górka, w ramach rozgrzewki, nie za wysoko i łagodny zbieg na pierwszy punkt - Borriol (6 minut lepiej od planowanego czasu). Szybki bufet (sam się zdziwiłem, że się nie grzebałem), uzupełnienie płynów w bidonie i jazda dalej. Od razu pod górę.Ale jakoś tak przyjmie.  Super temperatura w nocy, piękny widok białej rzeki świateł z czołówek ludzi, którzy już dawno wyszli z bufetu i są kilometry przede mną ...magia!
Tych dwóch z pierwszego planu finalnie wyprzedziłem.


W górę, zgodnie z planem, tempem wracającego z melanżu, bladym świtem, marynarza, w dół trochę szybciej i melduję się na drugim bufecie - okolice 25km. 43 minuty przed planowanym przybyciem. W głowie, od razu odzywaja się dwa głosy. Słodki diabełek mówi Zajebiście! Przy takim tempie  jesteśmy trzy godziny wcześniej! Zły anioł zagłady zaś, groźnie mruczy Taaa...Przyspiesz...jeszcze szybciej leć! Zasuwaj..zobaczymy gdzie padniesz i zostaniesz.  No nic...diabełka pod ramię i lecimy! Wszak na punkcie mówią ¡Ánimo!



              Po bufecie łagodny zbieg (ogólnie bardzo fajna trasa do biegania; sporo ścieżek, czasem trafił się beton/asfalt, tyle, że kamieni sporo), trochę płaskiego i górka, dołek, górka, dołek. Tempo (jak na mnie  i mój plan) całkiem spoko, samopoczucie eleganckie, nic nie boli (rzecz jasna jak na przebiegnięty dystans) - melduje się w Useres - 34 km (41 minut przed czasem). Diabeł z aniołem ględzą dalej, słuchając ich dialogu staram się pożerać jak najwięcej rzeczy, które nie są słodkie (między punktami, klasycznie, napychałem się żelami), zatankowanie bidonów i jazda dalej! Trochę zaczynam się obawiać wschodzącego słońca. Swoją drogą życzyłem sobie pięknego wschodu, pełnego romantyzmu i w ogóle, a tu jakoś, po prostu nagle się zrobiło jasno. Lipa - za wrażenia artystyczne przy wschodzie  słońca punkt dla MIUT. Wgramoliłem się na jakąś górkę 746 m n.p.m (niby nie za wysokie te góry a 5600m uzbierali..) i (jakżeby inaczej) na dół...Witamy w Atzenta. Właśnie przebiegłeś maraton! 40 minut przed planowanym przybyciem. Anioł zaczyna się uśmiechać, a diabeł mówi jest dobrze, jest szybko! Wcale nie tracisz - sikałeś, to trochę straciłeś!  Żer, picie,  wysłuchanie okrzyków ¡Ánimo!   i w drogę. Do następnego punktu - Benafigos - 10km i tylko pod górę (+580m). Więc mocniej na patyki i do góry! Słońce też coraz wyżej na niebie, ale wciąż za lekkimi chmurami...nie grzeje za bardzo. Jest dobrze.  ba! a nawet bardzo dobrze - tempo biegu marszu pod gorę poniżej 8:00 min/km szybko (z adnotacją, że jak na mnie rzecz jasna...). Mijam po drodze tabliczkę, która ma wskazywać kilometry...hm...trochę dziwne bo rozjeżdża się ze wskazaniami zegarka..hm...ee tam. lecimy! W Benafigos , zgodnie z planem, postanawiam sobie chwilę odsapnąć na punkcie. Zjeść wolniej, rozkoszować się widokami, złapać oddech...I to nie dlatego, że mam 59(!) minut przewagi nad planowanym czasem. Po prostu zaraz czeka mnie najtrudniejszy (o ja głupi i naiwny) moment na trasie. Zbieg z 960 na 541  metrów, a wszystko to po to, żeby się znów wpierdolić na 1083 metry. Według organizatora +900 metrów na 12 kilometrach. Na dokładkę, wlazłem już ponad te chmury i słońce wali z całą swoja mocą...No to ¡Ánimo! Zbiegam..i na dzień dobry zdziwko...zamiast pruć jak strzała prosto w dół, leci się zakosami... 15 metrów w lewo, 15 w prawo, 15 w lewo, 15 w prawo... I tak, kurwa, do zajebania...znaczy do samego dołu...głębszy oddech..trochę płaskiego i do góry. Ale  jak żółw..góra stroma, luźne kamienie...więc i tempo 18 min/km się zdarza...zaczyna się koszmar..tak to widzę...Nie jem już tak często jak powinienem, ale za to dużo piję..człapię...

Wchodzimy ponad chmury. Nic już nie chroni przed słońcem.


Cullo przybyłem! Miałaś być na 66 kilometrze, a jesteś na 70...trudno..nie mam siły...W Culli spędzam ponad kwadrans. Mogę sobie na to pozwolić, bo o dziwo nadal jestem do przodu..i to 74 minuty. A tak naprawdę nawet jakbym miał godzinę w plecy to bym tyle siedział. Staje sobie przy gościu, który kroi arbuza i zżeram prawie całego. To się Hiszpan dziwił :) Wychodzę z punktu, a tu przemiła pani zaprasza mnie do kontroli wyposażenia obowiązkowego. Losuje mi jedną rzecz...No i nie zgadniecie co wylosowała. Tak kurwa...jebane pantalones. Tnę głupa i pokazuję, ze mam spodnie na sobie, ona w śmiech, ale jest nieugięta. Długie aamigo! Widać jednak, ze chce coś pomóc i mówi, ze może je zostawiłem na przepaku (który jest w tym punkcie), a ja? a ja baran nie skumałem jakie ona ma intencje i mówię, że nie...Nie kurwa..zostawiłem na jebanym starcie...W sukurs, na szczęście, przyszedł mi jakiś młody wolontariusz. Zarządził drugie losowanie i byłem uratowany. Ale ze strachu się obsrałem i tak..Jeszcze by mnie zatrzymali. Mam nauczkę, że nawet absurdalne rzeczy, jak są obowiązkowe trzeba brać. Na zakończenie rzucili, krótkie , dodające otuchy ¡Ánimo! Uśmiechnąłem się i ruszyłem. Najpierw pięćset metrów w dół, żeby zrobić siedemset w górę. Zaczynam odczuwać coraz bardziej trudy...


Docieram do Vistabelli. 84 km planowo, 89 na zegarze. Nie wiem już jak mam to liczyć...zakładając, że 89km to 89 km mam  112minut przewagi nad planem...Ale czy mam przewagę czy nie..jestem słaby strasznie. Diabeł śmieje się do rozpuku..anioł co gorsza też.. Chuj ¡Ánimo!  Pocieszam się tym, że ma być średnio, a wręcz mało, górzyście. idę...Na 91 kilometrze dostaję taki strzał, że aż stanąłem. Dobrze, że mam kijki, bo bym nie mógł stać. Czuję, że zaraz wywalę całą treść żołądka na ziemię...Próbuję iść, ale zatrzymuję się co kilkanaście kroków...Jest prawie płasko a ja się poruszam tempem 15:00 min/km... Diabeł wykonuje klasycznego rotfla.. Ja jestem już bliski tego, żeby zadzwonić  po małżeństwo, które przybyło z nami turystycznie, aby przyjeżdżali do Xodos, bo tam kończę wyprawę. Nie mam siły nawet sięgnąć po telefon. Biegacze wyprzedzają mnie jak chcą..Nawet ci umierający mnie wyprzedzają... Prawie wkładam sobie kijek w gardło, żeby się porzygać. Nagle zlitował się nade mną anioł...Nachylił sie do ucha i szepcze Zjedz żel..wiem, że sobie tego nawet nie wyobrażasz, ale to Ci pomoże...może się zrzygasz...może dostaniesz zastrzyk energii...Zjedz go... Zjadam. Nic się nie dzieje...nie wymiotuję, nie mam siły...Nic...ale ide...Dziwnie mi zaczyna wracać wiara. Nie siły, ale w głowie zaczyna gościć spokój. Nie myślę już o tym, żeby dzwonić po samochód. Jakoś doczłapuje się do Xodos. Jest punkt odżywczy. Miał byc na 94kilometrze jest na 99 (wg mojego zegarka). Siadam na krzesełku, zjadam makaron...nabieram sił...czuję, że muszę ruszać dalej, bo zostanę. Ruszam. Nie wiem jak to zrobiłem, ale zaczepia mnie nagle jakiś gość i mówi - Stary idziesz w złym kierunku. Co?! No to - idziesz w przeciwną stronę. Super kurwa..400 metrów se dołożyłem. Pomyłem trasę, której nie dało się pomylić.  Już wiem, ze skończyłem się ścigać i tylko mam osiągnąć metę. Uśmiecham się jednak, bo mam 72 minuty przewagi w stosunku do planu. Jest źle, ale nie beznadziejnie. 



                  Człapię. Wlokę się po 12 min/km. Mijam oznaczenie kilometrowe trasy...Nie podoba mi sie to. Docieram do przedostatniego punktu. Powinien być chwilę przed setnym kilometrem, a u mnie już jest nabite 105. Powinny być jeszcze trzy do mety, a ja wiem, ze będzie ich więcej...maszeruję dalej..¡Ánimo! Mijają mnie niedobitki kobiece z odbywających się mistrzostw świata. Panie z Islandii ...Zaczyna się robić ciemno i grzmieć w oddali...Super...Niech jeszcze pierdolnie burza...Przyspieszam do 11 min/km (hahaha), zakładam kurtkę bo mi zimno. 108km. Meta. Znaczy być powinna meta, a jest czarna dupa. Szlag by to wszystko trafił. Spotykam jakiś lotny punkt kontrolny¡Ánimo!  Już tylko z górki! Dasz rade! Idę...Z daleka widzę już światła mety. Wybiegam Wychodzę z lasu i wolnym, statecznym  krokiem zmierzam , między barierkami, ku zegarowi i linii mety. Pomimo tego, że do limitu jeszcze dużo brakuje punkt zaczyna się zwijać (!). Kilka niemrawych okrzyków, jakieś niedobitki ludzi....Smutno jakoś..Ale co z tego?? Jestem na mecie! 116 kilometrów według zegarka. Dostaje najpaskudniejszy medal w życiu (ze sklejki), dostaje zupkę chińską do zjedzenia i browar do wypicia! Jestem królem świata! 21:45:40. Cholera wie czy poszło lepiej niż chciałem czy nie? Miało być 108 km, jest 116, miało być 20 godzin jest 21...Chuj z tym! jest świetnie.


             Już później analizując wszystko co się stało, wydaje mi się, że ta słabość była wywołane tym, że przestałem regularnie jeść. Na początku wpychałem w siebie żel, albo ciastko, co godzinkę. Później jakoś zacząłem to przeciągać od punktu do punktu. Nie zdało to egzaminu. Pozostaje wyciągnąć dwa wnioski - noś zawsze wyposażenie obowiązkowe, bo cie trafia na braku i żryj zgodnie z planem. Nieważne czy jest dobrze czy źle. Żryj i koniec.
                Następne dwa zaplanowane starty: Supermaraton Gór Stołowych i Bieg 7 Dolin. W tym drugim, do pobicia rezultat z debiutu na tej trasie: 15:25:34. Diabeł z aniołem już teraz siedzą i się śmieją...









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz