poniedziałek, 5 maja 2025

O kurwa mać, jak zapierdala czas....

     Tym pięknym cytatem z Dr. Huckenbusha pozwolę sobie otworzyć ten post. Bo to sama prawda. Jeszcze chwilę temu się jarałem, że jadę na Biegi w Szczawnicy (aktualnie to już światowo brzmiące: Pieniny Ultra Trail), na swoje pierwsze zawody w bieganiu po górach , kilka chwil temu zniszczyłem sobie życie, momencik temu Pan Holubek wyreżyserował "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy", a tu proszę....10 lat zleciało jak z bicza strzelił. Przypadek zrządził, że te piękne aluminiowe gody, spędzałem w Szczawnicy, zapisany na Wielką Prehybę. Co za koincydencja....wspaniała chwila, żeby zobaczyć jak przez 10 lat forma spada, a wystawione na wiele prób i pokus ciało, niszczeje... A żeby nie było zbyt łatwo, świętowanie tego dziesięciolecia, bardzo mądrze, rozpocząłem w piątek wieczorem (start w sobotę rano). No, ale jak często obchodzi się takie chwile?


Jest tłoczno i duszno, olewa nas kelner...


    Plan był genialny w swej prostocie - pobić czas z 2015 roku dobrze się bawić. Oczywiście założyłem sobie pewne ramy czasowe (w swoim optymizmie nawet uciąłem z tych założeń 30 minut). Trochę się obawiałem terenu, bo dwa dni przed startem nieźle padało w Szczawnicy, ale (o dziwo) nie miało to zbyt wielkiego wpływu na trasę.  Jak poszła realizacja planu? No cóż.... zacznijmy od tego, że na kacu poszedłem sobie na start. Tam ze 30 sekund przed startem znalazłem się na miejscu. Wszystko wyliczone co do sekundy - żeby nie tracić snu :) Łyknąłem wody, krzyknąłem Forza!  i poooooszło...  Startowo - małą rundka honorowa  nad Grajcarkiem, skręt w lewo przez mostek, tunelem i na szlak. Jesteśmy. Zaczyna się prawdziwe ściganie. Znaczy dla tych, którzy się ścigali - a było o co. O kwalifikację do Mistrzostw Świata, które odbędą się w tym roku w hiszpańskim Canfranc. Ja tymczasem, pomalutku (w końcu na Mistrzostwach Świata już byłem w 2018, niech sobie teraz inni pojadą) prę na przód. 

    10 kilometr, zbieg z Dzwonkówki. Jestem prawie w założonym (optymistycznie) czasie (i prawie w takim samym czasie jak 10 lat temu w tym samym miejscu). Nie jest źle. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, zjeby dyszą... 

Widoczki są.


    Wciąż pełen zachwytu, bo dzień był naprawdę wyborny, parłem dalej. Trochę w górę, trochę w dół, trochę więcej w górę, bo na najwyższy szczyt tej trasy - Radziejową (kusiło, żeby wejść na wieżę widokową, ale umówmy się - ja tu się przyjechałem ścigać :D ). Kilometr numer 20 - jestem wciąż o piczy kłak (jakieś 3 minuty, jakby ktoś nie wiedział ile to w minutach) przed optymistycznym czasem, ale już 11 minut dłużej niż 10 lat temu. Cały czas jest dobrze. Fizycznie daję radę, widoki są, pyszności na punktach odżywczych też, energia, którą emanują ci ludzie dookoła .... no klasa sama w sobie. A propos ludzi - jakoś zaczęło ich nagle przybywać...z jakimiś innymi numerami...No nic tak, kurwa, nie dodaje otuchy, jak wyprzedzający cię lekkim krokiem osobnik, który startuje w Niepokornym Mnichu (96km).  No, ale taki detal nie będzie przecież wpływał na mnie destrukcyjnie. Zapisał się na dwa razy dłuższy dystans, to ma przecież, dwa razy więcej siły, nie? Proste i genialne w swej prostocie wytłumaczenie własnej słabości. 

Wspominałem o widoczkach? Tatry jak ta lala...


Szukając coraz to nowych wytłumaczeń dla swojej indolencji, posuwałem się do przodu (no bo w sumie co? W bok miałem się ruszać?). Niespiesznie. Krok za krokiem. I standardowo, jak to ze mą. W górę byłem ruchany przez rzeszę ludzi, w dół natomiast spora masa własna, pozwalała na doganianie i wyprzedzanie tych, którzy pod górę prą jak dziki. Klasyka. Zbliżył się 30km (4 minutki dodane do czasu optymistycznego i 21 minut dodanych do debiutu). Nadal nie jest źle. Oczywiście odczuwam trudy tego co się dzieje, jednak nie ma żadnego dramatu. Wiem, wiem - w 2015 tu też było dobrze - trafiło mnie na 38km wtedy. No, ale wtedy to wtedy, dziś to dziś. Nie biegnę tak szybko, więc powinno nie być szoku. I nie było! Do 40 km dotarłem bez większych sensacji i perturbacji.  Nawet całkiem świeży w kroku, że tak powiem. Jeszcze 2 km i rozpocznie się dłuuuuugi bieg do mety. Będzie można przypierdolić i nadrobić parę minut. Aha.. żebyśmy się wszyscy nie zdziwili. Ten zbieg to strome, posypane kamieniami zbocza. Ładnie wyglądają na profilu, a w rzeczywistości ...hm...jakby to ładnie powiedzieć...tempo 9:30 min/km przy zbiegu na którym jest 90 metrów w dół na 1000 metrów dystansu. No...tak se, nie? :)  

Ech... aż żal, że to tylko momenty....


    No, ale nie będziemy rozpaczać, pomimo tego, zę do mojego optymistycznego czasu już traciłem 14 minut, a ja młodszy o lat 10 mógłbym czekać na siebie 40 minut, żeby być w tym samym miejscu. Małe wypłaszczenie, trochę ubitej ziemi i można było lekko przyspieszyć. Napakowany radością i energią jak kabanos, przepełzłem przez linię mety 27 minut później niż zamierzałem (no i 51 minut dłużej niż w 2015...i jakbym sobie nie tłumaczył, to że wtedy było kilometr krócej i 40 metrów w górę mniej, to przepaść jest widoczna).  Na mecie uściski, medal  drzewko do zasadzenia zamiast medalu (przynajmniej jedno z trzech odwalę z tej historii z drzewem, synem i domem) i gin z toniciem w promieniach słońca nad Grajcarkiem.... Bosko. A świętować dziesięciolecie, po tej przerwie na bieganie, trzeba było dalej. 

Jedyny plus jaki dostrzegam, że w przeciwieństwie do 2015, za 6 tygodni nie będę biegł żadnej setki...Ale  jeszcze kiedyś..raz w życiu na to się porwę.