Tym pięknym cytatem z Dr. Huckenbusha pozwolę sobie otworzyć ten post. Bo to sama prawda. Jeszcze chwilę temu się jarałem, że jadę na Biegi w Szczawnicy (aktualnie to już światowo brzmiące: Pieniny Ultra Trail), na swoje pierwsze zawody w bieganiu po górach , kilka chwil temu zniszczyłem sobie życie, momencik temu Pan Holubek wyreżyserował "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy", a tu proszę....10 lat zleciało jak z bicza strzelił. Przypadek zrządził, że te piękne aluminiowe gody, spędzałem w Szczawnicy, zapisany na Wielką Prehybę. Co za koincydencja....wspaniała chwila, żeby zobaczyć jak przez 10 lat forma spada, a wystawione na wiele prób i pokus ciało, niszczeje... A żeby nie było zbyt łatwo, świętowanie tego dziesięciolecia, bardzo mądrze, rozpocząłem w piątek wieczorem (start w sobotę rano). No, ale jak często obchodzi się takie chwile?
Jest tłoczno i duszno, olewa nas kelner...
Plan był genialny w swej prostocie - pobić czas z 2015 roku dobrze się bawić. Oczywiście założyłem sobie pewne ramy czasowe (w swoim optymizmie nawet uciąłem z tych założeń 30 minut). Trochę się obawiałem terenu, bo dwa dni przed startem nieźle padało w Szczawnicy, ale (o dziwo) nie miało to zbyt wielkiego wpływu na trasę. Jak poszła realizacja planu? No cóż.... zacznijmy od tego, że na kacu poszedłem sobie na start. Tam ze 30 sekund przed startem znalazłem się na miejscu. Wszystko wyliczone co do sekundy - żeby nie tracić snu :) Łyknąłem wody, krzyknąłem Forza! i poooooszło... Startowo - małą rundka honorowa nad Grajcarkiem, skręt w lewo przez mostek, tunelem i na szlak. Jesteśmy. Zaczyna się prawdziwe ściganie. Znaczy dla tych, którzy się ścigali - a było o co. O kwalifikację do Mistrzostw Świata, które odbędą się w tym roku w hiszpańskim Canfranc. Ja tymczasem, pomalutku (w końcu na Mistrzostwach Świata już byłem w 2018, niech sobie teraz inni pojadą) prę na przód.
10 kilometr, zbieg z Dzwonkówki. Jestem prawie w założonym (optymistycznie) czasie (i prawie w takim samym czasie jak 10 lat temu w tym samym miejscu). Nie jest źle. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, zjeby dyszą...
Widoczki są.
Wciąż pełen zachwytu, bo dzień był naprawdę wyborny, parłem dalej. Trochę w górę, trochę w dół, trochę więcej w górę, bo na najwyższy szczyt tej trasy - Radziejową (kusiło, żeby wejść na wieżę widokową, ale umówmy się - ja tu się przyjechałem ścigać :D ). Kilometr numer 20 - jestem wciąż o piczy kłak (jakieś 3 minuty, jakby ktoś nie wiedział ile to w minutach) przed optymistycznym czasem, ale już 11 minut dłużej niż 10 lat temu. Cały czas jest dobrze. Fizycznie daję radę, widoki są, pyszności na punktach odżywczych też, energia, którą emanują ci ludzie dookoła .... no klasa sama w sobie. A propos ludzi - jakoś zaczęło ich nagle przybywać...z jakimiś innymi numerami...No nic tak, kurwa, nie dodaje otuchy, jak wyprzedzający cię lekkim krokiem osobnik, który startuje w Niepokornym Mnichu (96km). No, ale taki detal nie będzie przecież wpływał na mnie destrukcyjnie. Zapisał się na dwa razy dłuższy dystans, to ma przecież, dwa razy więcej siły, nie? Proste i genialne w swej prostocie wytłumaczenie własnej słabości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz