piątek, 1 listopada 2024

Zakończyć sprawy niedokończone...

     Dawno, dawno temu - w maju 2019 -a  żeby być dokładnym 18 maja miałem niewątpliwą przyjemność partycypowania w zawodach o wdzięcznej nazwie Transylvania 100.  Jak można wnioskować z nazwy - zawody odbywały się w Rumunii, na dystansie 100km. Wiec niby tak....ale nie do końca. Owszem - zawody były w Rumunii. Owszem - miały być na dystansie 100km, ale... ale pogoda się zjebała i organizator skrócił trasę, wycinając z niej dwukrotne wdrapanie się na czwarty co do wielkości szczyt Rumunii - Omu. Z jednej strony smutek był straszny, z drugiej strony - może dzięki temu żyję? Trasa została skrócona do 80km, co przełożyło się na przewyższenie 4472m, z obiecanych 6444m. No cóż - przebolałem, popłakałem, zapomniałem.... czas leciał, pory roku się zmieniały, dramaty ludzkie przeżywane były co dnia i co noc, kace, kontuzje, upadki bez wzlotów....I nagle nie wiadomo skąd, szukając sobie startów, które mógłbym połączyć z urlopem, w oczy rzuciło się jedno, magnetyczne, hasło OMU Marathon.  Dystans zdecydowanie krótszy, bo 41 km. Suma przewyższeń zdecydowanie  mniejsza, bo 2978m* - szybka decyzja - wchodzę w to! 

*teraz szybka matematyka - 4472m przewyższenia na 80km daje stosunek 55,9m wzniosu  na kilometr, 2978m na 41 km daje 72,63 m/km (a uwzględniając to, że zdecydowana większość przewyższenia na Omu Marathon, ma miejsce w pierwszej połowie, to lekką ręką można sobie przyjąć jakieś 140 m/km)


Profil trasy


    Oczywiście jakoś mnie to nie wzruszało, w końcu to tylko 41km na rany Chrystusa. Wyzwanie konkretne, ale dam radę! Obejrzałem listę wyposażenia obowiązkowego i w oczy rzucała się często spotykana adnotacja "rekomendowane wodoodporne". Odpaliłem filmiki z poprzednich edycji i zrozumiałem dlaczego... Deszcz, wypizagwa, mgła, deszcz i deszcz. Nie lubię, no ale co poradzić...Zapłacone. 

Do Bran przybyłem w czwartek wieczorem, odebrałem pakiet, zjadłem pizzę, poszedłem spać. Zajmujące, prawda? Rano śniadanko i pedalskie legginsy na dupę i spacerek na start. 


Majestatyczny start.


    Atmosfera na starcie - jak to na starcie - radosna. Foteczki, podśmiechujki, pokrzykiwania. Zdecydowana większość startujących to Rumuni. No dobra - nadeszła godzina zero, bomba poszła w górę lecimy. Początek dosyć lekki i przyjemny. Trochę ludzi jest, wąsko trochę jest, więc tempo nadaje grupa, a nie ciało. A żeby nie przeszkadzać lepszym, ustawiłem się w grupie "kobiety, starcy i dzieci", to pierwsza piątka zrobiona w 43 minuty (8 wolniej niż planowałem). Mimo tego nie tracę nastroju, ani rezonu. Jest piękna pogoda, są piękne widoki. Nie potrzebuję nic więcej. Punkt kontrolny Poarta oznacza, że zaraz zrobi się bardziej stromo. Rozpoczynamy sześciokilometrowe podejście  do Tiganesti (1300 metrów w pionie, na wysokość 2350 m n.p.m). Wiadomo są ciężary, ale jakoś bez przesady. Dyszka zrobiona w 140 minut (dołożyłem pół godziny do zaplanowanego czasu, ale wciąż czułem, ze to nic. Że to nic nie zmienia i wszystko jest ok).  Głowa mi się kręci dookoła, bo widoki są urzekające. 




    Sama trasa bardzo biegable. O ile oczywiście ktoś ma tyle siły, aby biec pod górę. Ja raczej nie mam, więc wesoło maszeruję, czasem lekko podbiegając. No i elegancko - szczyt zdobyty, można zbiegać. W końcu wiadomo - skro jest pod górę, to musi być w dół.  Zbieg w dość łagodnym tempie, bo wciąż podziwiałem widoki.  Jednak takie wysokości w Polsce, to tylko w Tarach, a widokowo jest trochę inaczej, Więc zbiegam, chłonę co widzę, raduję się. 15km i niespodzianka. Jestem na nim w takim czasie jak planowałem - wiec pół godzinki sobie nadrobiłem, strachu, że nie zmieszczę się w limicie nie było. Elegancko (ale w głowie coś zaczyna iskrzyć, skąd takie przyspieszenie?).  No nic. Zbiegam w dolinę, dobiegam do punktu odżywczego umieszczonego w jakimś schronisku. Jest wesoło i radośnie. Turyści biją brawo i dodają otuchy, wolontariusze podają jedzenie, konie (!) sobie chodzą, pogoda dopisuje. Sielanka i cudowność. Chwilę posiedziałem, pogadałem z ludźmi,  zebrałem się w sobie. Czas zrobić to, co nie udało się 5 lat temu - zaatakować Omu. Wstałem, wziąłem kije, zakląłem szpetnie i ruszyłem. Kilkaset metrów łagodnego podejścia i jeb!  A nawet jeb do kwadratu. 
Pierwsze jeb - nie jestem już  na zwodach biegowych. To jakiś runmagedon połączony z wspinaczką dla początkujących. O tak:



    900 metrów w górę na 4 km (225m/1km!) Kamienie, łańcuchy, podciąganie się na jakichś występach...No dobrze..a gdzie drugie "jeb"? W ciało. To co się odpierdoliło w moich mięśniach to było niebywałe. Dawałem trzy kroki i siadałem na kamieniu. Kilka wdechów, wstawałem, trzy kroki i siadam. Co to kurwa znaczy??!! Szok. Przebycie kilometra zajęło 42 minuty. Niesamowite. Oczywiście pojawiały się myśli, żeby zawrócić do schroniska i dać się stamtąd zabrać..nawet może krok w jego stronę zrobiłem..No ale chuj. Spróbuję jeszcze. Trzy kroki, kamień, oddechy, trzy kroki, kamień... i tak dalej i tak w kółko. W końcu jest koniec wspinaczki - stoję na grani, jest ścieżka, jest uśmiechnięty wolontariusz wskazujący drogę i uśmiechający się aby dodać otuchy. Dodaje też, że najgorsze za mą. Jeszcze trochę pod górę, jeszcze trochę będzie Omu i później to już z górki.


Widoczki są.


    Czemu miałbym mu nie wierzyć? Szczególnie, że widzę charakterystyczne skały na szczycie Omu. Powoli - bo i sił brak, a i widoki wciąż zapierają dech w piersiach - idę. Jest zupełnie inaczej niż chwilę temu. Czuję się lepiej, nie zatrzymuję się, prę do przodu. Oczywiście bardziej jak walec niż Ferrari, ale do przodu. 
Jest i on! Szczyt. 20km, niecałe sześć godzin (prawie 10 minut szybciej niż planowałem - co dziwi mnie jeszcze bardziej, aptrząc na ten kilometr w 42 minuty). Kilka foteczek, kilka  zdań z dziewczynami, które kierowały pierdolniętych biegaczy w dalszą trasę. Pogoda wciąż jak drut (znaczy wiaterek trochę szalał, ale ani kropli deszczu, ani jednej chmury, która mogłaby zwiastować jakieś nieszczęście), czuję się cudownie. Co warte odnotowania, gdy ja byłem na Omu, Pan Iulian-Andrei Tisanu - zwycięzca biegu - od 40 minut odpoczywał już na mecie. Niesamowite.


    No dobra - reszta trasy teoretycznie w dół (oczywiście teoretycznie, bo malutkie podejścia w trakcie widoczne na profilu, tu zmieniają się w momenty, gdy trzeba bardzo mocno powalczyć. Pomimo tego, ze 25km osiągnąłem 6 minut przed planowanym czasem, później zacząłem coś zwalniać. Nie zaniepokoiło mnie to jakoś szczególnie, ale umknął mi jedne szczegół, o którym przypomniał mi przebiegający obok typek... Parafrazując to co zostało powiedziane, brzmiało to tak niby fajnie, niby spoko, ale limit na 30 km to 8 godzin, a czasu zaczyna nam już brakować.  Patrzę na zegarek, szybkie obliczenia w głowie...Kurwa on ma rację! Trzeba trochę przycisnąć, bo nas na 30km zatrzymają i tyle będzie z biegania. 



    Uff...udało się. Na 30km, jestem 6 minut przed limitem (a 7 minut po planowanym czasie). Zdyszany chwilę tam odpoczywam - a że to od razu punkt odżywczy, to zjadam, uzupełniam napoje, gadam głupotki... Wiem, że jeżeli nic strasznego się nie wydarzy, skończę ten wyścig w glorii chwały.  Jestem zrelaksowany i ruszam. Razem ze mną dość luźna grupka - kilka osób z przodu, kilka z tyłu. Wciąż się mijamy i mieszamy. A, że Rumuni to straszne gaduły, z każdym sobie zamieniam kilka słów. A to dostałem namiary na dobrą knajpę w Bran, a to kilka informacji co zobaczyć w Bukareszcie, a to jak wyglądają biegi w Polsce... Ot o dupie Maryni. Czuję te kilometry, które pocisnąłem, żeby złapać limit na trzydziestce. Na 35km mam już dołożone w stosunku do planu 23 minuty. Nie robi to na mnie jakiegoś negatywnego wrażenia. Wciąż są widoki, wciąż jest pogoda, pojawia się już ta radość z tego, że zaraz meta.


    Góry pozastawiam za sobą, pagórki pozostawiam za sobą, wbiegam na asfalt, do miasteczka. Mała pętla dookoła parku, wbiegam na teren zamku, ostatnia prosta przed metą. Spiker wyczytuje moje imię, co wzbudza entuzjazm w grupce, która stoi koło mety. Co do chuja??? A to, po prostu, rodacy czekający na swojego kolegę, który jeszcze jest na trasie. 
Meta. Medal. 10 godzin 17 minut . Prawie godzinę wolniej niż chciałem. Dramat? W ogóle nie.

Pokręciłem się chwilę po strefie start/meta i ruszam na kwaterę. Idę wesoło pogwizdując, nagle ktoś mnie łapie za rękę. Patrzę, a to dziewczyna z którą się mijałem na trasie i chwilę pogadaliśmy. Jest mocno zmęczona i mocno wkurwiona. Nie mam pojęcia jak, bo nie dało się tego zrobić, a jednak - zabłądziła w miasteczku i dopytuje gdzie jest meta. Wskazałem kierunek, życzyłem powodzenia, poszedłem na browara.

Rumunia na bieganie? Gorąco polecam. 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz