Beskidy Ultra - Trail - znany i lubiany BUT. Impreza, która jest bardzo sympatyczną, ciekawą i różnorodną. Do pobiegania dystanse 25km, 55km i 100km. Plus dwa dystanse dla spacerowiczów ("seria" Trek na 20km i 60km) oraz jeden dla skrajnych popierdoleńców (trzyetapowy BUT Challenge - 410km w poziomie i 22km(!) w pionie). BUT miał być dla mnie jednym z głównych startów w roku pańskim 2024, więc próbowałem się do niego przegotować stosunkowo sumiennie. Nawet sobie zrobiłem trzydniowy wyskok w Tatry, żeby poobcować trochę z wyższymi górami, niż nieocenione Świętokrzyskie. Czy mi się to udało? Nawet tak. Czy to wystarczyło? No tak dyskusyjnie bym powiedział...no, ale po kolei.
Z racji wieku biologicznego i z racji różnych przygód z kolanami (plus dodatkowo z racji lenistwa i nałogów, ale po co o tym głośno mówić), wybrałem dystans 55km z przewyższeniem, według planu 3187 m, co dawało stosunek wysokości do dystansu niecałe 58m/km (mniej niż opisana tu Włodkowa ,więcej niż zdrowy rozsądek). Dodając do tego, że organizatorem byli oprawcy z Fundacji Aktywne Beskidy, oraz falę upałów, która akurat przechodziła nad Polską (w dzień przyjazdu do Szczyrku termometr przy drodze pokazywał 52 stopnie), wszystko zapowiadało się w idealnie srogi wpierdol. Pomny swojego ostatniego startu, założenia czasowe zrobiłem raczej ostrożnie - planowe dotarcie do mety dosłownie na kilka minut przed trzynastogodzinnym limitem.
Uzbrojony w rzeczy materialne (napoje, żele, kije, nandrolon ) oraz niematerialne (dobre słowo i uścisk dłoni mojej ulubionej biegaczki, która startowała na 25km) ruszyłem. Na dzień dobry troszkę asfaltu, żeby rozciągnąć peleton i ...wjazd na wąską ścieżynkę prowadzącą na Skrzyczne. Skrzyczne...gdzieś z tyłu głowy miałem niejasne wspomnienie, że kiedyś mi to dało ostro w ryj. No, ale skoro nie pamiętam kiedy, znaczy, że wyparłem już tę traumę z pamięci.
Jeżeli widzisz skręt w coś takiego, to wiedz, że coś się dzieje...
No to napieramy! Jest ciepło, ale do przyjęcia. Co jakiś czas łyczek z softflasków, oglądanie widoczków..jest cudownie. Pierwsza dyszka prawie godzinkę (!) szybciej niż zakładałem, więc jestem uskrzydlony. Ale też czuję ,że nie jest tak, że zapierdalam ponad siły i zaraz mnie odetnie. Słońce, plaża góry, miłość w powietrzu. No jest świetnie.
Zaczyna się podejście numer dwa - Magurka Radziewchowska zdobyta, szybkie przejście na Glinne i w dóóóóół....Dwudziesty kilometr minięty z utrzymaniem godzinnej przewagi nad wirtualnym partnerem. Punkt odżywczy. Szybkie piciu, gadu gadu z wolontariatem i jazda dalej. Wciąż jest cudownie. Wiadomo - czuć w nogach te ponad 20 km, ale jest spoko. Czas na podejście numer trzy - wdrapujemy się na Baranią Górę. Znaczy nie bezpośrednio, ale w górę! Czerwieńska Grapa jakoś przeleciała..i już zaczyna się coś dziać. Jest coraz trudniej, ale do 30km jeszcze jestem bardziej do przodu. Z 60 minut przewagi nad planem, zrobiło się ich 83. Nie doszacowałem drzemiącej we mnie mocy?
Niezbyt przyjazne do zbiegania.
Po współtowarzyszach niedoli widać, że lejący się z nieba żar, już zaczyna ostro dawać się we znaki. Szczególnie tym optymistom, którzy do tej pory przebiegli w swoim życiu, w górach maks 25km. NIe tego się spodziewali. Sam z resztą widzę, że tempo ubywania płynów, które mam ze sobą rośnie. A siły maleją. Tempo maleje... No jakoś dotarłem na Baranią, ale już z problemami. Musiałem sobie tam na kilka chwil usiąść, bo coś było nie tak...No, ale dobra...ruszam dalej - ma być w dół.
I nagle...I nagle.. Parafrazując Kazika:
Stało się, stało się to co miało się stać
I na czterdziestym kilometrze, nosz, kurwa mać
No na 40 km ostro jebło. Z jednej strony w stosunku do planu osiągnąłem go szybciej o 105 minut, ale dotarłem tam już nieżywy. Chyba jakiś mały udar cieplny mnie trafił. Nagle zrobiło mi się zimno, zacząłem mieć zawroty głowy, traciłem równowagę (dzięki Bogu bieg nie był na jakieś tatrzańskiej grani, tylko na bezpiecznych błoniach). Zawartość żołądka podeszła mi do gardła...Tu stoczyłem ze sobą walkę co zrobić - zrzygać się jak kot i ulżyć sobie na chwilę (mając w perspektywie, ze to co zwróciłem musi być uzupełnione żelami), czy cofnąć to co mi się cofa i jakoś próbować utrzymać w żołądku to co tam włożyłem. Wygrała opcja numer dwa. Ale też w głowie wywiesiłem białą flagę. Robię jeszcze te kilka kilometrów do ostatniego punktu, tam siadam na dupie krzycząc Zabierzcie mnie do domu! Postanowione. Byle dotrwać.
W międzyczasie mijam trzy chałupy . Na jednej namalowana dziecięcą ręką kartka "zimne napoje" i namalowany kufel. Zajebiście! Strzelę sobie piwko zero na odmulenie. Noooo....cóż...taki chuj. Pan właściciel miał tylko normalne, na które gorąco namawiał. Wziąłbym..ale musiałby mnie już przenocować :D
POV: stoisz w tym miejscu, czujesz się wywrócony na lewą stronę, czujesz, jakby ktoś Cię wyżygał, podeptał Cię i ...i widzisz, ze musisz dotrzeć tam gdzie strzałka. A stamtąd już tylko 5km do mety.
Idę. Jest on. Punkt. Siadam. Dostaję gorącej zupy. Dostaję kanapkę. Przychodzą inni zawodnicy. Nie wyglądają na zadowolonych z życia. Siadają. Dostają zupę. Dostają kanapkę. Pijemy wodę. Pijemy izo. Punkt okazuje się być miejscem w dupie, pośrodku niczego - 6km do PKS. Jebać zejście z trasy. Zupa mi zrobiła na tyle dobrze, że czuję, że mogę spróbować. Kilka osób ma podobną rozterkę, ale każdy kto o tym wspomina dostaje cząstkę energii od innych, przekazaną słowem, zęby tego nie robił. Żeby spróbował iść dalej. Niech idzie z nami. Chociaż wszyscy wiemy, że to tylko takie gadanie, bo jak wstaniemy, każdy włączy swoje tempo i będzie tylko myślał o stawianiu kroku za krokiem.
No nic...czas ruszać. Mówię sobie, że zrobię kilometr i najwyżej tu wrócę. Rozpoczynam mozolny marsz na Skrzyczne - przez Malinowską Skałę i Małe Skrzyczne. Absolutnie nie jest lepiej. Kilometry robię po 18 - 20 minut. Ba, wyprzedza mnie dziewczyna, która ledwo idzie i wygląda jakby miała zaraz zejść. I to nie z trasy, ale z tego świata. I ona mnie wyprzedza w tym stanie! Mija 11 godzina wyścigu. Pomimo, ze są okolice 19 nadal jest gorąco. I źle. 50km - jestem 70 minut szybszy od planu. W ogóle nie robi to na mnie wrażenia. Idę...idę na Skrzyczne. Jestem obojętny na bodźce. Po prostu idę na Skrzyczne. Do masztu. Do masztu, który z każdym krokiem rośnie w moich oczach. Do pomnika Żaby, który tam jest.
Może i jest źle, ale za to pięknie.
Dobra. Jest i cel, do którego zmierzałem tak mozolnie przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Co więcej - nawet stwierdziłem, ze nie pójdę do schroniska na piwko, które za mną chodziło, bo przecież jestem na zawodach i się ścigam. Nie wiem z kim, ale się ścigam. Więc ....biegnę w dół. No dobra - może pokracznie stawiam kroki trochę szybciej niż wchodząc, ale dla mnie to jak pęd. Boziu, nawet kogoś wyprzedzam! Fakt, ze to postacie z Nocy Żywych Trupów, ale co z tego? 55km. Koniec. Hm...a jednak nie...jeszcze dwa kilometry... Wiedziałem, zę coś jest nie tak. No ale już tylko ta wąska ścieżka, zaraz będzie asflat, zaraz mostek...zaraz meta... Ludzie, którzy czekają na pozostałych zawodników, zawodnicy, którzy już zdążyli skończyć, zjeść i się przebrać, przechodnie i turyści uśmiechają się, machają, dopingują. Jakie to fajne. Ale nie tak fajne jak to, że już widzę tę cholerną metę. Jestem! 35 minut przed planowanym czasem. Ależ te ostatnie 20 km zeżarło z tej przewagi. Jak bardzo dało mi w kość. No ale mam pizze, mam piwko zero, rozmawiam z moją ulubiona biegaczką. Nie było piękniejszego momentu w tym dniu.

No nie wiem....
Oczywiście, pomimo męki, którą przeszedłem, było zajebiście. Przyszły rok? Być może...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz