poniedziałek, 23 czerwca 2025

Strečnianska mašľa, znaczy skleroza jest od masła...

     Jak wiadomo najbardziej lubimy piosenki/filmy/sztuki, które znamy. No bo wiadomo, nie? Więc czemu nie mielibyśmy lubić biegów, w których już braliśmy udział. I chyba dlatego, znów, zapisałem się na Strecnianską maslę (pardon my Slovak...). Poprzednim razem, w 2023 roku, nie udało się jej przebiec, więc wróciłem. Znaczy udało się wtedy skończyć, ale trasa został zmieniona ze względu na warunki pogodowe i zamiast pięknej "wstążki" (bo tak według organizatorów wygląda trasa), był jakiś kulfon.


Kulfon po lewej, wstążka po prawej.

 
    Co jeszcze zapamiętałem z poprzedniej edycji? Piwko. Pogoda (mgła). Armatę. Podejście pod Kojšovou, małą górkę na koniec, robione w18 minut na kilometr, z kurwami rzucanymi co kilka kroków. Tak w skrócie. No cóż...uprzedzając trochę fakty, zestawiając to z 2025, co było?

*Piwko (bez zmian - no może ilości przed startem były większe - tak, tak - bardzo mądrze)

*Pogoda (w 2023 była mgła i chłód, w 2025 lampa w ciul - przy autostradzie było 42 stopnie, więc jak sądzę, na odkrytych skałkach, było podobnie)

*Armata (bez zmian)

*Podejście pod Kojšovou (hm... no teraz było 22 min/km, powstrzymywanie wymiocin, liczba kurew do kwadratu)

    Jak widać - było podobnie, ale gorzej.... Czas ukończenia, szacowałem na jakieś 9 godzin. Nie wspomnę o tym, że czas szacowałem z przebiegu trasy ze strony ITRA, która twierdziła, ze najwyższy punkt to będzie jakieś 1400 m n.p.m a suma przewyższeń to 2500m, podczas gdy najwyższy punkt był 1512 m n.p.m, a suma przewyższeń wyniosła 2995 metrów... Detale. No i jeden detal ekstra - 6 tygodni po Wielkiej Prehybie, zostały prawie całkowicie przebimbane, lekkie treningi, ciężkie picie...Literalnie jeden tydzień przetrenowałem solidnie.  Więc tak se... Można roboczo przyjąć, zę byłem gotowy na dystans około 44 km.

No ale - pobudka z rana, 6:59 meldunek na starcie, na  boisku FK Strecno, 7:00 krzyk, szał i start. Strategicznie stanąłem sobie na końcu stawki i lecimy. Pierwsze metry wzdłuż rzeki, potem surrealistyczny park z postaciami dla najmłodszych, skręt na szlak i pod górę. Pierwsze 10 km pięć minutek szybciej niż planowałem. Podejrzane to było, ale po co się martwić? Lecę sobie dalej.


Lampa oświetlająca jeden z pośrednich celów (chyba).


    Więc lecę sobie lecę, zatrzymuję się na punktach konsumując przygotowane smakołyki,  konwersuję sobie z uczestnikami i wolontariuszami (znów robiłem za dziwaka, który z Warszawy przyjeżdża na weekend się umęczyć....), przeklinam luźne kamienie, leżące na drodze...jest cudownie. Dodam, że cały czas wdrapuję się na najwyższy szczyt tej wycieczki (Stratenec - 1512 m n.p.m). Wejście nie jest jakoś super przygotowane pod zawody biegowe, ale zawsze jakaś atrakcja, jak trzeba się trochę podciągnąć na skale, czy coś w ten deseń. Nudy nie ma. Szczyt jest na 15 km (z gapu czasowego, który miałem, wynikało, że już zacząłem dokładać - 8 minut górką). 


Jest gdzie straszyć...


    Po Startencu kawałeczek po grzbietach i od 17km ostry, ośmiokilometrowy zbieg do Strecna, aby zakończyć pierwszą pętelkę kokardy.  Hm... powiedziałem zbieg? Znaczy coś co ma wspólnego z bieganiem, tak? Otóż, kurwa, nie. Połączenie stromizny, luźnych kamieni, krzaków, spadków i korzeni dało imponujące tempo zbiegu około 10 min/km. A głupi myślałem, że zakręcą się tu czasy poniżej 6 minut...Na efekty nie trzeba było długo czekać. Punkt żywieniowy na półmetku (25km)  został osiągnięty 45 minut później niż planowałem. Przepaść. No, ale po co się tym martwić? Czuję się całkiem dobrze (od razu w głowie myśl - zjem i zapierdolę drugą pętelkę jak szatan...), upał jakoś strasznie nie doskwiera, na punkcie była zupa i piwko (0% żeby nie było), słowacki podszlifowany...  Lecimy na drugą pętlę. Drugą już znałem sprzed dwóch lat. No, ale jako człowiek z pamięcią złotej rybki, to jakoś za dużo nie kojarzyłem. No, ale lecę. Trochę płaskiego asfaltu dla urozmaicenia, aby taki mieszczuch jak ja, mógł się poczuć trochę uspokojony i zapraszam na szlak i pięciokilometrowe podejście na Minčol (1364 m n.p.m.). Trasa fajnie urozmaicona - czasem ścieżka, czasem leśny dukt, czasem armata,  czasem (niespodzianka) kamienie. Jakoś leci. Raczej powoli, ale wciąż do przodu.


Kiedy marzysz o tym, aby trasa skręciła w lewo, 
a jakiś typ depcze te marzenia, włażąc na stromiznę.

    Ufff....z daleka już widać krzyż lotaryński znaczący szczyt Minčola. Trochę oddycham z ulgą, gdy do niego docieram. W prawdzie mam 52 minuty opóźnienia względem planu, ale też najwyższe wzniesienia za sobą. Teraz pięć kilometrów zbiegu i to kurewskie Kojšovou (troszkę ponad 700 m n. p.m). No to zbiegam świńskim truchtem. Razem ze mną słowacki druh Juraj. Juraj, jak ja, jest w kategorii  muži nad 40 rokov, jak ja mógłby zrzucić parę kilo, jak ja sapie na podejściach, truchta na zejściach...Ale tylko mnie na 47 kilometrze ścina niewidzialna ręka. Juraj nie za bardzo wie co zrobić...Bo co tu zrobić z typem, który robi się blady, siada na pniu zwalonego drzewa i szykuje się taktycznie do rozrzucenia treści żołądka po okolicy... Z dobrego serca mógł kijem przebić moją czaszkę i skrócić cierpienia, ale tego nie zrobił... Resztką sił podziękowałem mu za wspólną wędrówkę przez kilka kilometrów i powiedziałem, żeby napierał dalej, bo ja tu muszę kilka chwil spędzić w samotności i po użalać się nad swoim losem. Zrozumiał sytuację i oddalił się. A ja? No nic...jak ta pizda - trochę pod górę. Trochę podziwiam widoki Trochę pod górę. Trochę oglądam niebo. Trochę pod górę. Trochę patrzę czy mam dobrze buty zawiązane. Trochę pod górę. Trochę podziwiania kamieniołomów.  No i kilometr (jak już wspominałem na początku) w 22 minuty poleciał. Kolejny? Duuużo lepiej - 19;30 min/km. Następny? 19:27 - widać zacząłem się rozkręcać. Uwierzcie mi - to jebane podejście pod Kojšovou to droga krzyżowa (i to, patrząc na międzyczasy, nie tylko moja). A z resztą,  niech cytat z wpisu Pana Rišo Pouša, na vetroplachmagazin.sk, Was trochę nakieruje: "a už čakal finálový „zabijak“, čiže superstrmý chodník na Kojšovú. Väčšina účastníkov si ho asi poriadne „užívala“. Ono to pre neznalých vyzeralo na profile trate ako taký nenápadný brdok pred cieľom, že?". Nawet z moją znajomością słowackiego zrozumiałem.....szczególnie słowo "zabijak".  A wiec kroczek za kroczkiem, kurwa za kurwą, parłem tak samo szybko w górę, jak i w dół (paradoks trochę, nie?). Cały ja ucieszył się na widok chodnika i ulicy, jak małe dziecko na widok kotka/pieska/żólwia...To był koniec udręki. Znaczy prawie koniec, bo zostało jakieś dwa kilometry do mety.  Ale ostatnie dwa kilometry, to już sama radość. A to ludzie cię dopingują dajac siły na końcową cześć. A to biegacze, którzy już skończyli, wypoczęli, idą sobie  z piwkiem wesoło pokrzykując, żebyś zasuwał.

Nudności w takich okolicznościach przyrody, 
są tak samo chujowe jak w łazience.

Są też znudzeni wolontariusze na mecie, którzy już marzą, żeby trupy przestały przybywać na metę.  Żeby więc ich nie irytować bardzo dziękuję za przypinkę (która robiła za medal), kubek zimnej wody i kładę się na murawie stadionu. Boziu jak dobrze. Jestem 84 minuty później niż chciałem (10 godzin 19 minut na zegarze), ale mam to szczerze w poważaniu. Jest zielona trawka, jest meta, w perspektywie piwo, burger i głaskanie kota moich słowackich gospodarzy... Tak trzeba żyć. No i znaleźć sobie jakiś kolejny bieg na Słowacji, bo warto. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz