Jak wiadomo najbardziej lubimy piosenki/filmy/sztuki, które znamy. No bo wiadomo, nie? Więc czemu nie mielibyśmy lubić biegów, w których już braliśmy udział. I chyba dlatego, znów, zapisałem się na Strecnianską maslę (pardon my Slovak...). Poprzednim razem, w 2023 roku, nie udało się jej przebiec, więc wróciłem. Znaczy udało się wtedy skończyć, ale trasa został zmieniona ze względu na warunki pogodowe i zamiast pięknej "wstążki" (bo tak według organizatorów wygląda trasa), był jakiś kulfon.
*Piwko (bez zmian - no może ilości przed startem były większe - tak, tak - bardzo mądrze)
*Pogoda (w 2023 była mgła i chłód, w 2025 lampa w ciul - przy autostradzie było 42 stopnie, więc jak sądzę, na odkrytych skałkach, było podobnie)
*Armata (bez zmian)
*Podejście pod Kojšovou (hm... no teraz było 22 min/km, powstrzymywanie wymiocin, liczba kurew do kwadratu)
Jak widać - było podobnie, ale gorzej.... Czas ukończenia, szacowałem na jakieś 9 godzin. Nie wspomnę o tym, że czas szacowałem z przebiegu trasy ze strony ITRA, która twierdziła, ze najwyższy punkt to będzie jakieś 1400 m n.p.m a suma przewyższeń to 2500m, podczas gdy najwyższy punkt był 1512 m n.p.m, a suma przewyższeń wyniosła 2995 metrów... Detale. No i jeden detal ekstra - 6 tygodni po Wielkiej Prehybie, zostały prawie całkowicie przebimbane, lekkie treningi, ciężkie picie...Literalnie jeden tydzień przetrenowałem solidnie. Więc tak se... Można roboczo przyjąć, zę byłem gotowy na dystans około 44 km.
No ale - pobudka z rana, 6:59 meldunek na starcie, na boisku FK Strecno, 7:00 krzyk, szał i start. Strategicznie stanąłem sobie na końcu stawki i lecimy. Pierwsze metry wzdłuż rzeki, potem surrealistyczny park z postaciami dla najmłodszych, skręt na szlak i pod górę. Pierwsze 10 km pięć minutek szybciej niż planowałem. Podejrzane to było, ale po co się martwić? Lecę sobie dalej.
Ufff....z daleka już widać krzyż lotaryński znaczący szczyt Minčola. Trochę oddycham z ulgą, gdy do niego docieram. W prawdzie mam 52 minuty opóźnienia względem planu, ale też najwyższe wzniesienia za sobą. Teraz pięć kilometrów zbiegu i to kurewskie Kojšovou (troszkę ponad 700 m n. p.m). No to zbiegam świńskim truchtem. Razem ze mną słowacki druh Juraj. Juraj, jak ja, jest w kategorii muži nad 40 rokov, jak ja mógłby zrzucić parę kilo, jak ja sapie na podejściach, truchta na zejściach...Ale tylko mnie na 47 kilometrze ścina niewidzialna ręka. Juraj nie za bardzo wie co zrobić...Bo co tu zrobić z typem, który robi się blady, siada na pniu zwalonego drzewa i szykuje się taktycznie do rozrzucenia treści żołądka po okolicy... Z dobrego serca mógł kijem przebić moją czaszkę i skrócić cierpienia, ale tego nie zrobił... Resztką sił podziękowałem mu za wspólną wędrówkę przez kilka kilometrów i powiedziałem, żeby napierał dalej, bo ja tu muszę kilka chwil spędzić w samotności i po użalać się nad swoim losem. Zrozumiał sytuację i oddalił się. A ja? No nic...jak ta pizda - trochę pod górę. Trochę podziwiam widoki Trochę pod górę. Trochę oglądam niebo. Trochę pod górę. Trochę patrzę czy mam dobrze buty zawiązane. Trochę pod górę. Trochę podziwiania kamieniołomów. No i kilometr (jak już wspominałem na początku) w 22 minuty poleciał. Kolejny? Duuużo lepiej - 19;30 min/km. Następny? 19:27 - widać zacząłem się rozkręcać. Uwierzcie mi - to jebane podejście pod Kojšovou to droga krzyżowa (i to, patrząc na międzyczasy, nie tylko moja). A z resztą, niech cytat z wpisu Pana Rišo Pouša, na vetroplachmagazin.sk, Was trochę nakieruje: "a už čakal finálový „zabijak“, čiže superstrmý chodník na Kojšovú. Väčšina účastníkov si ho asi poriadne „užívala“. Ono to pre neznalých vyzeralo na profile trate ako taký nenápadný brdok pred cieľom, že?". Nawet z moją znajomością słowackiego zrozumiałem.....szczególnie słowo "zabijak". A wiec kroczek za kroczkiem, kurwa za kurwą, parłem tak samo szybko w górę, jak i w dół (paradoks trochę, nie?). Cały ja ucieszył się na widok chodnika i ulicy, jak małe dziecko na widok kotka/pieska/żólwia...To był koniec udręki. Znaczy prawie koniec, bo zostało jakieś dwa kilometry do mety. Ale ostatnie dwa kilometry, to już sama radość. A to ludzie cię dopingują dajac siły na końcową cześć. A to biegacze, którzy już skończyli, wypoczęli, idą sobie z piwkiem wesoło pokrzykując, żebyś zasuwał.
Są też znudzeni wolontariusze na mecie, którzy już marzą, żeby trupy przestały przybywać na metę. Żeby więc ich nie irytować bardzo dziękuję za przypinkę (która robiła za medal), kubek zimnej wody i kładę się na murawie stadionu. Boziu jak dobrze. Jestem 84 minuty później niż chciałem (10 godzin 19 minut na zegarze), ale mam to szczerze w poważaniu. Jest zielona trawka, jest meta, w perspektywie piwo, burger i głaskanie kota moich słowackich gospodarzy... Tak trzeba żyć. No i znaleźć sobie jakiś kolejny bieg na Słowacji, bo warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz