sobota, 2 września 2017

Ten sierpień, do innych, jest niepodobny.

          Sierpień. Miesiąc startów. Jak nigdy.  Kalendarzyk małżeński biegowy jasno wskazuje na to, że w sierpniu nigdy nie startowałem. Ani w 2016. Ani w 2015. W 2014 też nie. 2013 także bez startów. 2012 bez startów. 2011 tez nic. 2010 zero startów....2009 ...też nic...ale w 2009 jeszcze byłem normalny i nie biegałem. A w tym? Co drugi tydzień. Na pierwszy ogień poszły Dymarkowe Biegi Górskie. Dość kameralna impreza  organizowana w Nowej Słupi. Dwa dni, trzy starty. Pierwszy dzień dwa dystanse - 5 i 10km, drugiego dnia - półmaraton. A wszystko to w pięknych okolicznościach przyrody gór Świętokrzyskich. Piątak - typowy bieg anglosaski - najpierw dymanko pod górę, a później sruuuu w dół (nawet niezłe tempo mi wyszło dzięki tym zbiegom - 4:34min/km). Szybki prysznic,  przebranie się w suchą koszulkę, lekka przekąska i z powrotem na start. Dyszka przyszła trochę ciężej (5:59 min/km). Czuć było tę piątkę....To jednak nic w porównaniu z tym, co było na drugi dzień. Pomimo sumiennego rozciągania i lekkiego rolowania, nóżki, na start półmaratonu, nie niosły za dobrze.  Juz na samym starcie polówki - zonk - chciałem sobie przygotować patyki kijki (a co! Może trochę wstyd, bo nikt z kijami nie startował, ale dla mnie zajebista okazja do potrenowania) ...i chuj. Zapiekły się - dodam, że jak złożyłem je w kwietniu na Maderze, tak sobie leżały i zapiekały się (udało się je rozłożyć dopiero w domu, przy użyciu łóżka, kombinerek i smarowidła do łańcucha rowerowego). I dzięki temu dostałem praktyczną lekcję tego, o czym wszyscy wiedzą - sprawdź sprzęt przed wyjściem z domu. Cały!.


Zdobywanie Szczytniaka.


Po feralnym starcie (znakomite i zaszczytne ostatnie miejsce) dalej było już tylko lepiej. Chociaż nogi pobolewały, kijki sterczały z plecaka, leciało się, aż miło.  Finalnie 6:16 min/km przy przewyższeniu (wg zegarka) 850 metrów. Jak na mnie? Elegancko. 
No i niespodzianka na mecie. Nagroda dla tych, którzy się porwali na wszystkie dystanse.

 Statuetka, jak głosi plotka, z literówką.

Kolejny weekend był przerwą od startów. Był za to wyprawą w cudowne miejsce, w którym byłem pierwszy raz w życiu, a które mnie oczarowało. Góry Stołowe. Nie byłeś? Pojedź koniecznie. Przepiękne i niecodzienne widoki (skalne grzyby...WTF???), dając w kość, choć nie za wysokie górki, mnóstwo szlaków - do wyboru, do koloru. Góry bardzo trudne technicznie do zbiegania/wbiegania (przynajmniej dla takich amatorów jak ja i Moja Lepsza Połowa). No sami popatrzcie.

Tu i tak spoko, bo i ścieżka i schody....



          Zrobiliśmy dwie wycieczki 21km i 27 km. Połówkę w dużej części, po polskiej części trasy Supermaratonu Gór Stołowych.  Kusi żeby zrobić cały... Chociaż bankowo jest strasznie trudny.  Poszukajcie sobie informacji o tym jak wygląda jego finisz...bardzo fajne wejście po schodach. 
Jedyny minus to mrowie ludzi. Może nie na samych szlakach, ale na głównych atrakcjach (np. Błędne Skały) matko bosko! A Karłów? Mlodszy, mniejsyz, ale tak samo rozwydzrony brat Zakopanego. No, ale nie trzeba się tam wcale ładować, nie? Wróce tam...chociaż to kawał drogi z Warszawy, ale wrócę... bo pięknie.

Przecież mówię, że pięknie.

                Kolejny  weekend - niespodzianka - kolejny start. Konkubina wynalazła  półmaraton w Błoniu - 7 Półmaraton im. Janusza Kusocińskiego. Super trasa na życiówki - płasko jak na stole, jedna agrafka, która zwalnia - nic tylko lecieć. Pogoda była także razem z nami (lało i było chłodno, ale wolę tak, niz jakby miało byc 30 stopni), więc nic tylko lecieć do kwadratu. No to poleciałem. Życiówkę. Sam byłem w szoku. Na początku, patrzyłem na zegarek i mówiłem sobie - robisz to za szybko. Nie wytrzymasz tego tempa (gdzieś między 4:20 min/km a 4:29min/km). Szczególnie, że start ten miał być mocnym treningiem (miałem zrobić bieg z narastającą prędkością). Przyszedł 15 km, gdzie zaplanowałem sobie wskoczyć w trzeci zakres. No cóż...zupełnie niespodziewanie (patrząc przez pryzmat tego, ze treningi poza górami i startami, w ogóle prawie nie idą jak planuję) - HOP - w trzeci zakres. I w tym trzecim zakresie dowiozłem sie do mety finiszując z czasem 1:32:45. Szok. Niedowierzanie. Do tej chwili nie wierzę. Bo nic nie wskazywało na to, że tak się to zakończy.
                     Sama impreza - także dość kameralna,- bardzo przyjemna. Żarty, żarciki, ciepły posiłek, mili wolontariusze (dzieciaki, wszędzie dzieciaki...nawet się dziwiłem, ze dzieciak, kóry mi wydaje pakiet umie czytać - takim był młodziakiem), masaż po biegu. Gdyby nie pogoda (oczywiście, że pada, zaczęło mnie wkurzać już po odebraniu medalu), byłoby jeszcze lepiej, bo bym poleżał na trawie (na leżenie w kałuży się nie decydowałem).  Ciekawe czy uda mi się pobić ten czas już na początku września w BMW Półmaratonie?

Ten niezwykły sierpień, w obrazkach, wyglądał tak




Okrągłe 262 km.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz