czwartek, 8 lutego 2018

Mistrz Krasicki miał racę - miłe złego początki, lecz koniec żałosny...

       Pewnie wielu z Was zna to uczucie. Jest chęć, jest zapał, człowiek się nakręca, napędza...I, mówiąc kolokwialnie, Chuj.Tak, Chuj przez wielkie C. Pomijam juz wszystkie niezwiązane z bieganiem rzeczy, które od początku roku się pierdolą, bo to nie czas i miejsce. No, może tylko nie miejsce.
        Styczeń - miesiąc początków. Miesiąc wielkich planów. Miesiąc początku postanowień - często mocno życzeniowych, żyjących tak długo, jak długo żyje motyl. Rok rozpocząłem klasycznie i tradycyjnie, jak większość Polaków z resztą - kacem. Drugi dzień roku się leczyłem, a od dnia trzeciego - początek tyrania, które ma doprowadzić mnie do chwały, zwycięstwa, glorii i tak dalej i tak dalej. A tak naprawdę tyrania, które ma sprawić, że nie umrę z wysiłku podczas Penyagolosy. 
         Pierwsze 3 tygodnie przeleciały znośnie. Nawet byłem pozytywnie zaskoczony osiąganymi wynikami. O ile mogę takiego słowa użyć. Pełen wachlarz treningowy (czyli w kółko baza przygotowana na podstawie planu Jerzego Skarżyńskiego) - siła, trochę II zakresu, bieg długi, przebieżki jakieś. Nawet nie obsrałem się za mocno na pierwszych podbiegach pod Agrykolę (robię odcinki po 430 metrów). No i co? I się stało. Najpierw przypałętało się, nie wiadomo skąd,  jakieś zapalenie dziąsła, które wystrzeliło mnie w 39,5 stopnia gorączki, żeby po kuracji antybiotykowej osłabić mnie w cholerę i trzymać temperaturę niecałych 36 stopni. Coś tam próbowałem pozorować bieganie, ale byłem tak osłabiony, że nie szło. Spróbowałem też iść pobiegać na bieżni mechanicznej - 10km było tak ciężkie jak maraton. Sam się sobie dziwię, jak kiedyś mogłem biegać tak trzy razy w tygodniu i to po 20km. Do dobrego - czyli biegania w plenerze - łatwo się przyzwyczaić. Nawet największa ulewa i wiatrzysko jest dużo przyjemniejsze, od tego dreptania w czterech ścianach. No, ale nie ma się co użalać, stało się co się stało. Wypadek losowy - trzeba tyrać dalej. Czas zrobić coś, co wprawia mnie  w doskonały nastrój - ruszyć w góry! A i okazja była ku temu doskonała. Wydarzenie pod tytułem Zimowa Krucjatka (linka do fejsa). Bieg/Trening z Ewą Majer i Bartkiem Gorczycą (swoją drogą bardzo fajne ludziki; weseli i w ogóle tacy jacyś spoko) z Huty Szklanej na Szczytniak i z powrotem (łącznie ze 30km i 1000m przewyższenia). Super impreza (w ogóle stwierdzam, że organizatorzy z Nowej Słupi i okolic stają zawsze na wysokości zadania i robią swoje imprezy na piątek z plusem).
           Trening był zaplanowany na niedzielę, więc w sobotę poszliśmy z Lepszą Połową na przebieżkę, żeby nie marnować dnia. Pełen troski, na Świętym Krzyżu powiedziałem do Niej:
-Tylko uważaj jak zbiegasz pierdoło, żebyś sobie niczego nie zrobiła! A teraz zrób mi miejsce, bo będę zasuwał w dóóóóółłł....

 Efekt?




Taaaa......Ciążą pozamaciczna....Cięzki przypadek..chyba bliźniaki...
W nocy okład z mrożonych pomidorów (serio), a rano? A rano na start treningu i 30 km po Górach Świętokrzyskich z usztywnioną bandażem kostką. Może nie było to zbyt mądre, ale jak słowo daję, żeby nie opuchlizna, to w ogóle bym nie wiedział, że mam coś w kostkę. 

 Widokowo, jak zawsze, pięknie.

Po powrocie, pierwsze kroki skierowałem do lekarza. Popatrzył, popukał, prześwietlił i kazał spierdalać oszczędzać nogę 10-14 dni, okładać zimnym, namaszczać maścią i już. Poważniejszych uszkodzeń brak. Mam nadzieję, że nie robił studiów zaocznie i tak właśnie będzie. A więc 10 dni lenistwa...

Losowo wybrane mięczaki w drodze na Szczytniak.


Styczeń zamknął się 225km. A wyglądało to tak:






Zdrówko!
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz