sobota, 30 grudnia 2017

Poloneza czas zacząć....


Ziuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu.....................
           Tak. Właśnie przed nosem przeleciał mi kolejny rok. Jeszcze nie tak dawno plułem sobie w brodę, że nie poszedłem ugryźć czekoladowej figury Adama Małysza we Wiśle ( tutaj ), a powoli mogę się szykować już do nowego noworocznego kaca. Chociaż w tym roku plany sylwestrowe wyglądają tak:


             A to i tak wariant optymistyczny, bo jak widać, zakładam, że będzie padał śnieg. Ale poczekajmy...
Jaki był to rok? Hm...bardzo, bardzo różny. To co mogę zaliczyć do pozytywów, to, że przepracowałem go naprawdę ciężko. Wiadomo - zdarzały się dni lepsze i gorsze. Dni kiedy wyłaził ze mnie leń, ale i takie, gdy z masochistyczną przyjemnością mówiłem sobie No to dawaj stary, jeden podbieg sobie dorzucimy dla przyjemności. Tak na maksa, na sam koniec! 
Z duża pewnością mogę stwierdzić, że było to, po części, spowodowane strachem przed kompromitacją na Maderze.
             No właśnie. Madera. Drugi wielki plus tego roku. Wielkie spełnione marzenie biegowe ( więcej tutaj ). Bieg, od którego zaczął się mój sen o bieganiu w górach. Marzenie o pierwszym biegu ultra.  REWELACJA!
Nigdy wcześniej nie startowałem w wyścigu, który trwałby prawie 30 godzin (oczywiście dla mnie to tyle trwało), był dłuższy niż 100 km i miał 7 km pod górę. No i do tego był w mojej ukochanej Portugalii.
           Kolejnym pozytywem były częste (jak na mnie i moje możliwości) wyjazdy w góry. Wisła, Rytro, Nowa Słupia, Góry Stołowe.... Udało się kilka razy wyrwać poza Warszawę. Walory sportowo-turystyczno-krajobrazowo-towarzyskie na duży plus.
            Następny plusik, to sól sportu. Słynne Citius-Altius-Fortius. Rok 2017 dał mi dwie pobite życiówki na dystansie półmaratonu (raz w marcu, raz w sierpniu) i życiówkę na 10km. I to było dla mnie duże zaskoczenie, bo chociaż nie zaniedbywałem akcentów treningowych związanych z szybkością, to jednak nacisk na te elementy nie był bardzo duży. Raczej siła i wytrzymałość. A tu proszę. Rzecz jasna nie zakłamuję rzeczywistości, że to jakieś super wyniki (bo taka dycha np. jest przebiegnięta w tempie dwie sekundy na kilometr lepiej niż połówka, więc rezerwa na pewno jakaś jest), ale zawsze życiówka, to pozytywny bodziec. Niewątpliwy znak tego, że trening idzie dobrze.

No tak...plusy...plusy...no ale wiadomo jak to jest z plusami...



           A minusów też się uzbierało...
No cóż...jednym z częściej pojawiających się w 2017 haseł było core stability dość rzadko... Jestem pod tym względem niereformowalny. Ale to się zmieni w 2018! Taaa....
           Minusem niewątpliwie jest także kolanko. Znów zaczyna pobolewać. W kwietniu mam mieć kolejna kurację nabojami typu structum...no zobaczymy..Chociaż w tym przypadku sam sobie jestem winny .Lekarz jest, prawdopodobnie, po to by go słuchać. A nie wybierać to co z jego zaleceń nam pasuje. Ale jak tu nie biegać?
            Minusem  jest zuchwalstwo i pozjadanie wszystkich rozumów. Jak można udzielać komuś rad (nie, nie, nie..nie jestem jakimś internetowym trenerem; po prostu czasem ktoś, kto zaczyna, zapyta, o jakieś podstawowe rzeczy), a później samemu się do nich nie stosować? Czy tak ciężko sprawdzić sprzęt przed startem? Czy tak trudno zacząć wolniej, żeby nie zajechać się na dzień dobry (to akurat trudne...)? Czy tak trudno przyjąć do wiadomości, że wyżej wała się nie podskoczy? Cóż...czasem może dobrze się wygłupić, żeby dostać lekcje pokory...
           Największy jednak minus i największe startowe rozczarowanie tego roku to jednak start w Maratonie Warszawskim. Zrobiłem wszystko, żeby kompletnie ten start spierdolić. Założenie, które sobie wydumałem, było "proste" - 3:19:XX. Czysto teoretycznie, na podstawie czasu z półmaratonu (1:33) do zrobienia. Powinno się, cholera, udać. Powinno. Ale się, kierwa, nie udało. Jak to wyglądało? No cóż...tempo na złamanie 3:20 w maratonie, to 4:44 km/min. Człowiek pyszny (i durny) nic sobie jednak z tego nie robi. Bo po co? Nie lepiej życiówkę wykręcić jeszcze bardziej i lecieć pierwsze kilometry np w 4:38...a może to za wolno? Jeszcze lepiej - lećmy w 4:32. Po 6 km się trochę uspokoiłem i ustabilizowałem. Ale tylko na 4000 metrów...Potem znów się włączyło szybciej..szybciej..co się wleczesz... Otrzeźwiałem trochę na 15km i wbiłem w rytm 4:44. Ale już wtedy czułem, że to się nie uda. No i zamiast przestawić myślenie na to, że chuj z tym łamaniem trzy dwadzieścia...złamiesz trzy dwadzieścia pięć i też będzie zajebiście ... (3:25:22 mam życiówkę), to nie...w głowie cały czas było  biegnij te 4:44...wytrzymasz...jesteś twardzielem...jesteś maszyna...nic cię nie zatrzyma...co z tego, ze już padasz na ryj..to już tylko 22km... No i jak to sie mogło udać? Finalnie jebło na 26 km. Tu się rozpoczęło zwalnianie...i zwalnianie...i zwalnianie...Od 29 km tempo zaczęło zaczynać się piątka z przodu.  Szybka kalkulacja - jeżeli będę leciał nawet 5:05 min/km, to i tak zrobię życiówkę! Zaciskam zęby i lecę!. Będzie dobrze. No i dobrze, że zacisnąłem te zęby...jakby miał otwarty ryj, to na 36 km bym zarzygał wszystkich biegnących obok. Tak mnie trafiło, że aż stanąłem. I chyba tylko dzięki temu naprawdę nie puściłem pawia. Wszystko co mi podeszło, aż do gardła, wróciło grzecznie do żołądka. Jak sądzę  tak właśnie wygląda zderzenie ze słynną ścianą. Postój trwał ze 30 sekund i ruszyłem dalej. A raczej "ruszyłem"...pomimo postoju i tego jak się czułem, cały czas była szansa na życiówkę. Trzeba było "tylko" utrzymać 5:05 min/km. No, ale się nie dało....Do życiówki dołożyłem 3 minuty. I tyle było ze startu. 
           Po ŁUT  zrobiłem sobie najdłuższą przerwę od biegania, od początku mojej przygody z bieganiem w 2010 roku.  34 dni. Nawet do tramwaju nie podbiegałem. Nie mówię, że się leniłem - zacząłem bywać w siłowni, chodziłem na basen, na jakieś zajęcia dla pedalrazy  rowerzystów. Wiec pół listopada, oraz grudzień to walka z samym sobą, aby powoli się wdrożyć i pierwszego stycznia 2018 (no dobra...drugiego), być gotowym do rozpoczęcia treningu do nowego wyzwania. Cztery i pół miesiąca na przygotowanie. Dużo? Nie sądzę. 

Na koniec, w ramach ciekawostki statystycznej.  Rok 2017 zamyka się przebiegiem 2750 km. Mniej niż w 2016 (3200km) i 2015 (2900km). Co to oznacza, patrząc przez pryzmat tegorocznych wyników? Nic ;)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz