czwartek, 27 kwietnia 2017

Wtedy będzie już finito, obiecuję Ci to...

      Marzenie spełnione. Z małym niedosytem, ale jakoś ten niedosyt, nie uwiera mojego sumienia. Madeira Island Ultra Trail zakończony sukcesem w 99,99999999999%. Ale po kolei.
Do Portugalii przyjechałem kilka dni wcześniej. Pierwsze trzy dni przebalowałem  przesiedziałem w Porto, stosując międzynarodowe metody wzmocnienia się przed biegiem.
Metoda niemieckich kolarzy - palenie papierosów, aby powiększyć pojemność płuc.
Metoda obywateli Czech dotycząca nawodnienia organizmu - piwo, piwo, piwo...
Metoda portugalsko/hiszpańska - wino jest dobre na wszystko, wiec wal przyjacielu.
Może to dość ortodoksyjne metody przygotowania, ale stwierdziłem, że nie zaszkodzi, a pomóc, już i tak nic nie pomoże. Potem żabi skok na Maderę, trzy dni spacerów po wyspie, żeby się trochę rozruszać i jednocześnie trochę sprawdzić teren. 
             Pierwsze  zetknięcie z MIUT wypadło tak sobie. Kolejka po odbiór pakietów, bardzo mało stanowisk do obsługi startujących (a w sumie były 4 biegi,wiec trochę ludzi było), zacinający sie system. Zetknięcie drugie - pasta party. Spóźnienie wydawki o prawie godzinę. Może by mnie to nie irytowało, gdyby nie to, że nie jadłem obiadu i byłem potwornie głodny. Po tym wszystkim zastanawiałem się co będzie dalej. 
              Na całe szczęscie, pod kątem organizacyjnym, dalej już było tylko lepiej. W dzień startu, sprawnie przetransportowano nas z Machico do Porto Moniz. Było trochę chłodno, ale adrenalina pozwalała na ignorowanie tego stanu. Na stracie zabawa na całego. Śpiewy, tańce...



Pojawiło się nawet takie zjawisko:

Nie wiem czy dobiegł w tym stroju...

              W końcu wybiła północ i START!!!
Już pierwsze kilometry uświadomiły mi to, że nie miałem pojęcia na co się porwałem. Serio. Same te podejścia po ulicach w Porto Moniz, strome jak wszyscy diabli, palące łydki podejście na Fanal, już to mi powiedziało, że to nie będzie biegnięte nogami. O nie...
Po Fanal szybkie zbiegnięcie (4,83 km/h...) i znów pod górę - tym razem na Estanquinhos. Ze względu na to, że strategicznie wystartowałem na samym końcu (co będę ludziom pod kijki właził) cały czas byłem zmuszony do tego, żeby, albo się wlec w żółwim tempie, albo szarpać na podejściu bokiem, wybijając sie z przyjętego rytmu. Wkurwiające. 

            W okolicach Estanquinhos zaczęło wschodzić słońce. I dobrze, bo chciałem już  ciepła (Estanquinhos ma 1500 m wysokości i trochę tam pizgało). Chociaż traciło sie przez to widok fantastycznie rozgwieżdżonego nieba. Co kilka minut zatrzymywałem się i zadzierałem głowę do góry, aby nacieszyć swoje oczy tym widokiem. 



Plan jaki miałem ułożony na ten bieg (jeszcze przed startem wiedziałem, że jest bardzo życzeniowy, ale chciałem mieć punkt wyjścia), to dotarcie do mety po około dobie. Założenia udało mi się utrzymać do piątego punktu kontrolnego - Encuemada. Już w kolejnym punkcie - Curral das Freiras byłem 50 minut do tyłu względem planów (chociaż ten odcinek nie był specjalnie górzysty, ale na zbiegach na Maderze, taki cienias jak ja nie miał jak szukać szybkości - czasami było wolniej niż pod górę. Powaga).





Następnie zaczął się fragment trasy, według opinii, którą wygłosił prowadzący odprawę przedstartową, mający sprawić najwięcej kłopotów. Podejście na Pico Ruivo ( 70 km trasy) i przejście na Pico de Areeiro. Pod Pico Ruivo podchodziłem z zawrotną prędkością 2,7 km/h. Już wtedy wiedziałem, że walczę tylko o dotarcie do mety, więc może dzięki temu było mi trochę łatwiej, Żadnej presji na wynik, tylko parcie do przodu.  Odcinek ten wyglądał tak:



           Powoli znów zaczynało robić się ciemno. 21 godzina wyścigu. Nigdy tak długo nie biegłem przemieszczałem się na własnych nogach. Miałem już wszystkiego dosyć. Dostałem jednak dodającego otuchy smsa, od Mojej Lepszej Połowy (która to biegła w maratonie), że przede mną już tylko ostatnia góra (jakbym sam nie wiedział), ale jest ona przejebana (a tego wcześniej nie wiedziałem). Poiso, bo o nim mowa, takie właśnie było. Prze-je-ba-ne (2,49km/h). Przynajmniej z mojej perspektywy. 85 kilometrów w nogach, a tu trzeba się wpierdalać na stromiznę...
Z Poiso, było już z góry, ale przez to wcale łatwiej nie było. Zaczynałem odczuwać brak snu. Miałem zaburzenia równowagi - co na Maderze, może skutkować spierdoleniem sie w przepaść. Pocieszające, prawda?
              Musiałem wyglądać bardzo źle, bo na każdym punkcie kontrolnym pierwsze pytanie, które słyszałem od wolontariuszy to "Kawy?".  Od przedostatniego punktu (Larano) robiłem dodatkowo za latarkę dla jakiegoś Francuza, któremu padły obie lampki, co dodatkowo mnie zwolniło (rzecz jasna nie miało to praktycznie żadnego znaczenia dla mnie; a przynajmniej zmotywowano mnie jeszcze troszkę, żeby nie usiąść nie czekać na koniec świata). Ostatni punkt, ostanie truchtanie po lewadzie, ostatni zbieg do miasta....i upragniony odcinek ogrodzony barierkami prowadzący do mety. Po drodze buziak z Moją Lepszą Połową i jestem. 29:23:30. Średnia prędkość 3,91 km/h. Ślimak, nie?

               Na mecie dodatkowo czekała para kibiców, która przyjechała z nami do Portugalii. Uraczyli mnie zupełnie jak w Krynicy - zimnym browarem w rękę. jaki on był dobry...smak mety; smak spełnionego marzenia.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz