piątek, 1 listopada 2024

Zakończyć sprawy niedokończone...

     Dawno, dawno temu - w maju 2019 -a  żeby być dokładnym 18 maja miałem niewątpliwą przyjemność partycypowania w zawodach o wdzięcznej nazwie Transylvania 100.  Jak można wnioskować z nazwy - zawody odbywały się w Rumunii, na dystansie 100km. Wiec niby tak....ale nie do końca. Owszem - zawody były w Rumunii. Owszem - miały być na dystansie 100km, ale... ale pogoda się zjebała i organizator skrócił trasę, wycinając z niej dwukrotne wdrapanie się na czwarty co do wielkości szczyt Rumunii - Omu. Z jednej strony smutek był straszny, z drugiej strony - może dzięki temu żyję? Trasa została skrócona do 80km, co przełożyło się na przewyższenie 4472m, z obiecanych 6444m. No cóż - przebolałem, popłakałem, zapomniałem.... czas leciał, pory roku się zmieniały, dramaty ludzkie przeżywane były co dnia i co noc, kace, kontuzje, upadki bez wzlotów....I nagle nie wiadomo skąd, szukając sobie startów, które mógłbym połączyć z urlopem, w oczy rzuciło się jedno, magnetyczne, hasło OMU Marathon.  Dystans zdecydowanie krótszy, bo 41 km. Suma przewyższeń zdecydowanie  mniejsza, bo 2978m* - szybka decyzja - wchodzę w to! 

*teraz szybka matematyka - 4472m przewyższenia na 80km daje stosunek 55,9m wzniosu  na kilometr, 2978m na 41 km daje 72,63 m/km (a uwzględniając to, że zdecydowana większość przewyższenia na Omu Marathon, ma miejsce w pierwszej połowie, to lekką ręką można sobie przyjąć jakieś 140 m/km)


Profil trasy


    Oczywiście jakoś mnie to nie wzruszało, w końcu to tylko 41km na rany Chrystusa. Wyzwanie konkretne, ale dam radę! Obejrzałem listę wyposażenia obowiązkowego i w oczy rzucała się często spotykana adnotacja "rekomendowane wodoodporne". Odpaliłem filmiki z poprzednich edycji i zrozumiałem dlaczego... Deszcz, wypizagwa, mgła, deszcz i deszcz. Nie lubię, no ale co poradzić...Zapłacone. 

Do Bran przybyłem w czwartek wieczorem, odebrałem pakiet, zjadłem pizzę, poszedłem spać. Zajmujące, prawda? Rano śniadanko i pedalskie legginsy na dupę i spacerek na start. 


Majestatyczny start.


    Atmosfera na starcie - jak to na starcie - radosna. Foteczki, podśmiechujki, pokrzykiwania. Zdecydowana większość startujących to Rumuni. No dobra - nadeszła godzina zero, bomba poszła w górę lecimy. Początek dosyć lekki i przyjemny. Trochę ludzi jest, wąsko trochę jest, więc tempo nadaje grupa, a nie ciało. A żeby nie przeszkadzać lepszym, ustawiłem się w grupie "kobiety, starcy i dzieci", to pierwsza piątka zrobiona w 43 minuty (8 wolniej niż planowałem). Mimo tego nie tracę nastroju, ani rezonu. Jest piękna pogoda, są piękne widoki. Nie potrzebuję nic więcej. Punkt kontrolny Poarta oznacza, że zaraz zrobi się bardziej stromo. Rozpoczynamy sześciokilometrowe podejście  do Tiganesti (1300 metrów w pionie, na wysokość 2350 m n.p.m). Wiadomo są ciężary, ale jakoś bez przesady. Dyszka zrobiona w 140 minut (dołożyłem pół godziny do zaplanowanego czasu, ale wciąż czułem, ze to nic. Że to nic nie zmienia i wszystko jest ok).  Głowa mi się kręci dookoła, bo widoki są urzekające. 




    Sama trasa bardzo biegable. O ile oczywiście ktoś ma tyle siły, aby biec pod górę. Ja raczej nie mam, więc wesoło maszeruję, czasem lekko podbiegając. No i elegancko - szczyt zdobyty, można zbiegać. W końcu wiadomo - skro jest pod górę, to musi być w dół.  Zbieg w dość łagodnym tempie, bo wciąż podziwiałem widoki.  Jednak takie wysokości w Polsce, to tylko w Tarach, a widokowo jest trochę inaczej, Więc zbiegam, chłonę co widzę, raduję się. 15km i niespodzianka. Jestem na nim w takim czasie jak planowałem - wiec pół godzinki sobie nadrobiłem, strachu, że nie zmieszczę się w limicie nie było. Elegancko (ale w głowie coś zaczyna iskrzyć, skąd takie przyspieszenie?).  No nic. Zbiegam w dolinę, dobiegam do punktu odżywczego umieszczonego w jakimś schronisku. Jest wesoło i radośnie. Turyści biją brawo i dodają otuchy, wolontariusze podają jedzenie, konie (!) sobie chodzą, pogoda dopisuje. Sielanka i cudowność. Chwilę posiedziałem, pogadałem z ludźmi,  zebrałem się w sobie. Czas zrobić to, co nie udało się 5 lat temu - zaatakować Omu. Wstałem, wziąłem kije, zakląłem szpetnie i ruszyłem. Kilkaset metrów łagodnego podejścia i jeb!  A nawet jeb do kwadratu. 
Pierwsze jeb - nie jestem już  na zwodach biegowych. To jakiś runmagedon połączony z wspinaczką dla początkujących. O tak:



    900 metrów w górę na 4 km (225m/1km!) Kamienie, łańcuchy, podciąganie się na jakichś występach...No dobrze..a gdzie drugie "jeb"? W ciało. To co się odpierdoliło w moich mięśniach to było niebywałe. Dawałem trzy kroki i siadałem na kamieniu. Kilka wdechów, wstawałem, trzy kroki i siadam. Co to kurwa znaczy??!! Szok. Przebycie kilometra zajęło 42 minuty. Niesamowite. Oczywiście pojawiały się myśli, żeby zawrócić do schroniska i dać się stamtąd zabrać..nawet może krok w jego stronę zrobiłem..No ale chuj. Spróbuję jeszcze. Trzy kroki, kamień, oddechy, trzy kroki, kamień... i tak dalej i tak w kółko. W końcu jest koniec wspinaczki - stoję na grani, jest ścieżka, jest uśmiechnięty wolontariusz wskazujący drogę i uśmiechający się aby dodać otuchy. Dodaje też, że najgorsze za mą. Jeszcze trochę pod górę, jeszcze trochę będzie Omu i później to już z górki.


Widoczki są.


    Czemu miałbym mu nie wierzyć? Szczególnie, że widzę charakterystyczne skały na szczycie Omu. Powoli - bo i sił brak, a i widoki wciąż zapierają dech w piersiach - idę. Jest zupełnie inaczej niż chwilę temu. Czuję się lepiej, nie zatrzymuję się, prę do przodu. Oczywiście bardziej jak walec niż Ferrari, ale do przodu. 
Jest i on! Szczyt. 20km, niecałe sześć godzin (prawie 10 minut szybciej niż planowałem - co dziwi mnie jeszcze bardziej, aptrząc na ten kilometr w 42 minuty). Kilka foteczek, kilka  zdań z dziewczynami, które kierowały pierdolniętych biegaczy w dalszą trasę. Pogoda wciąż jak drut (znaczy wiaterek trochę szalał, ale ani kropli deszczu, ani jednej chmury, która mogłaby zwiastować jakieś nieszczęście), czuję się cudownie. Co warte odnotowania, gdy ja byłem na Omu, Pan Iulian-Andrei Tisanu - zwycięzca biegu - od 40 minut odpoczywał już na mecie. Niesamowite.


    No dobra - reszta trasy teoretycznie w dół (oczywiście teoretycznie, bo malutkie podejścia w trakcie widoczne na profilu, tu zmieniają się w momenty, gdy trzeba bardzo mocno powalczyć. Pomimo tego, ze 25km osiągnąłem 6 minut przed planowanym czasem, później zacząłem coś zwalniać. Nie zaniepokoiło mnie to jakoś szczególnie, ale umknął mi jedne szczegół, o którym przypomniał mi przebiegający obok typek... Parafrazując to co zostało powiedziane, brzmiało to tak niby fajnie, niby spoko, ale limit na 30 km to 8 godzin, a czasu zaczyna nam już brakować.  Patrzę na zegarek, szybkie obliczenia w głowie...Kurwa on ma rację! Trzeba trochę przycisnąć, bo nas na 30km zatrzymają i tyle będzie z biegania. 



    Uff...udało się. Na 30km, jestem 6 minut przed limitem (a 7 minut po planowanym czasie). Zdyszany chwilę tam odpoczywam - a że to od razu punkt odżywczy, to zjadam, uzupełniam napoje, gadam głupotki... Wiem, że jeżeli nic strasznego się nie wydarzy, skończę ten wyścig w glorii chwały.  Jestem zrelaksowany i ruszam. Razem ze mną dość luźna grupka - kilka osób z przodu, kilka z tyłu. Wciąż się mijamy i mieszamy. A, że Rumuni to straszne gaduły, z każdym sobie zamieniam kilka słów. A to dostałem namiary na dobrą knajpę w Bran, a to kilka informacji co zobaczyć w Bukareszcie, a to jak wyglądają biegi w Polsce... Ot o dupie Maryni. Czuję te kilometry, które pocisnąłem, żeby złapać limit na trzydziestce. Na 35km mam już dołożone w stosunku do planu 23 minuty. Nie robi to na mnie jakiegoś negatywnego wrażenia. Wciąż są widoki, wciąż jest pogoda, pojawia się już ta radość z tego, że zaraz meta.


    Góry pozastawiam za sobą, pagórki pozostawiam za sobą, wbiegam na asfalt, do miasteczka. Mała pętla dookoła parku, wbiegam na teren zamku, ostatnia prosta przed metą. Spiker wyczytuje moje imię, co wzbudza entuzjazm w grupce, która stoi koło mety. Co do chuja??? A to, po prostu, rodacy czekający na swojego kolegę, który jeszcze jest na trasie. 
Meta. Medal. 10 godzin 17 minut . Prawie godzinę wolniej niż chciałem. Dramat? W ogóle nie.

Pokręciłem się chwilę po strefie start/meta i ruszam na kwaterę. Idę wesoło pogwizdując, nagle ktoś mnie łapie za rękę. Patrzę, a to dziewczyna z którą się mijałem na trasie i chwilę pogadaliśmy. Jest mocno zmęczona i mocno wkurwiona. Nie mam pojęcia jak, bo nie dało się tego zrobić, a jednak - zabłądziła w miasteczku i dopytuje gdzie jest meta. Wskazałem kierunek, życzyłem powodzenia, poszedłem na browara.

Rumunia na bieganie? Gorąco polecam. 


 

środa, 21 sierpnia 2024

BUT w hucie.

 Beskidy Ultra - Trail - znany i lubiany BUT. Impreza, która jest bardzo sympatyczną, ciekawą i różnorodną. Do pobiegania dystanse 25km, 55km i 100km. Plus dwa dystanse dla spacerowiczów ("seria" Trek na 20km i 60km) oraz jeden dla skrajnych popierdoleńców (trzyetapowy BUT Challenge - 410km w poziomie i 22km(!) w pionie). BUT miał być dla mnie jednym z głównych startów w roku pańskim 2024, więc próbowałem się do niego przegotować stosunkowo sumiennie. Nawet sobie zrobiłem trzydniowy wyskok w Tatry, żeby poobcować trochę z wyższymi górami, niż nieocenione Świętokrzyskie. Czy mi się to udało? Nawet tak. Czy to wystarczyło? No tak dyskusyjnie bym powiedział...no, ale po kolei. 

Z racji wieku biologicznego i z racji różnych przygód z kolanami (plus dodatkowo z racji lenistwa i nałogów, ale po co o tym głośno mówić), wybrałem dystans 55km z przewyższeniem, według planu 3187 m, co dawało stosunek wysokości do dystansu niecałe 58m/km (mniej niż  opisana tu Włodkowa ,więcej niż zdrowy rozsądek).  Dodając do tego, że organizatorem byli oprawcy z Fundacji Aktywne Beskidy, oraz falę upałów, która akurat przechodziła nad Polską (w dzień przyjazdu do Szczyrku termometr przy drodze pokazywał 52 stopnie), wszystko zapowiadało się w idealnie srogi wpierdol. Pomny swojego ostatniego startu, założenia czasowe zrobiłem raczej ostrożnie - planowe dotarcie do mety dosłownie na kilka minut przed trzynastogodzinnym limitem. 

 Uzbrojony w rzeczy materialne (napoje, żele, kije, nandrolon ) oraz niematerialne (dobre słowo i uścisk dłoni mojej ulubionej biegaczki, która startowała na 25km) ruszyłem. Na dzień dobry troszkę asfaltu, żeby rozciągnąć peleton i ...wjazd na wąską ścieżynkę prowadzącą na Skrzyczne. Skrzyczne...gdzieś z tyłu głowy miałem niejasne wspomnienie, że kiedyś mi to dało ostro w ryj. No, ale skoro nie pamiętam kiedy, znaczy, że wyparłem już tę traumę z pamięci.

Jeżeli widzisz skręt w coś takiego, to wiedz, że coś się dzieje...

No to napieramy! Jest ciepło, ale do przyjęcia. Co jakiś czas łyczek z softflasków, oglądanie widoczków..jest cudownie. Pierwsza dyszka prawie godzinkę (!) szybciej niż zakładałem, więc jestem uskrzydlony.  Ale też czuję ,że nie jest tak, że zapierdalam ponad siły i zaraz mnie odetnie. Słońce, plaża góry, miłość w powietrzu. No jest świetnie. 
Zaczyna się podejście numer dwa - Magurka Radziewchowska zdobyta, szybkie przejście na Glinne i w dóóóóół....Dwudziesty kilometr minięty z utrzymaniem godzinnej przewagi nad wirtualnym partnerem. Punkt odżywczy. Szybkie piciu, gadu gadu z wolontariatem i jazda dalej. Wciąż jest cudownie. Wiadomo - czuć w nogach te ponad 20 km, ale jest spoko. Czas na podejście numer trzy - wdrapujemy się na Baranią Górę. Znaczy nie bezpośrednio, ale w górę! Czerwieńska Grapa jakoś przeleciała..i już zaczyna się coś dziać. Jest coraz trudniej, ale do 30km jeszcze jestem bardziej do przodu. Z 60 minut przewagi nad planem, zrobiło się ich 83. Nie doszacowałem drzemiącej we mnie mocy?



Niezbyt przyjazne do zbiegania.

Po współtowarzyszach niedoli widać, że lejący się z nieba żar, już zaczyna ostro dawać się we znaki. Szczególnie tym optymistom, którzy do tej pory przebiegli w swoim życiu, w górach maks 25km. NIe tego się spodziewali. Sam z resztą widzę, że tempo ubywania płynów, które mam ze sobą rośnie. A siły maleją. Tempo maleje... No jakoś dotarłem na Baranią, ale już z problemami. Musiałem sobie tam na kilka chwil usiąść, bo coś było nie tak...No, ale dobra...ruszam dalej - ma być w dół. 
I nagle...I nagle.. Parafrazując Kazika:

Stało się, stało się to co miało się stać
I na czterdziestym kilometrze, nosz, kurwa mać

No na 40 km ostro jebło. Z jednej strony w stosunku do planu osiągnąłem go szybciej o 105 minut, ale dotarłem tam już nieżywy. Chyba jakiś mały udar cieplny mnie trafił. Nagle zrobiło mi się zimno, zacząłem mieć zawroty głowy, traciłem równowagę (dzięki Bogu bieg nie był na jakieś tatrzańskiej grani, tylko na bezpiecznych błoniach). Zawartość żołądka podeszła mi do gardła...Tu stoczyłem ze sobą walkę co zrobić - zrzygać się jak kot i ulżyć sobie na chwilę (mając w perspektywie, ze to co zwróciłem musi być uzupełnione żelami), czy cofnąć to co mi się cofa i jakoś próbować utrzymać w żołądku to co tam włożyłem. Wygrała opcja numer dwa. Ale też w głowie wywiesiłem białą flagę. Robię jeszcze te kilka kilometrów do ostatniego punktu, tam siadam na dupie krzycząc Zabierzcie mnie do domu! Postanowione. Byle dotrwać. 
W międzyczasie mijam trzy chałupy . Na jednej namalowana dziecięcą ręką kartka "zimne napoje" i namalowany kufel. Zajebiście! Strzelę sobie piwko zero na odmulenie. Noooo....cóż...taki chuj. Pan właściciel miał tylko normalne, na które gorąco namawiał. Wziąłbym..ale musiałby mnie już przenocować :D 




POV: stoisz w tym miejscu, czujesz się wywrócony na lewą stronę, czujesz, jakby ktoś Cię wyżygał, podeptał Cię i ...i widzisz, ze musisz dotrzeć tam gdzie strzałka. A stamtąd już tylko 5km do mety.

 
Idę. Jest on. Punkt. Siadam. Dostaję gorącej zupy. Dostaję kanapkę. Przychodzą inni zawodnicy. Nie wyglądają na zadowolonych z życia. Siadają. Dostają zupę. Dostają kanapkę. Pijemy wodę. Pijemy izo. Punkt okazuje się być miejscem w dupie, pośrodku niczego - 6km do PKS. Jebać zejście z trasy. Zupa mi zrobiła na tyle dobrze, że czuję, że mogę spróbować. Kilka osób ma podobną rozterkę, ale każdy kto o tym wspomina dostaje cząstkę energii od innych, przekazaną słowem, zęby tego nie robił. Żeby spróbował iść dalej. Niech idzie z nami. Chociaż wszyscy wiemy, że to tylko takie gadanie, bo jak wstaniemy, każdy włączy swoje tempo i będzie tylko myślał o stawianiu kroku za krokiem. 
No nic...czas ruszać. Mówię sobie, że zrobię kilometr i najwyżej tu wrócę.  Rozpoczynam mozolny marsz na Skrzyczne - przez Malinowską Skałę i Małe Skrzyczne. Absolutnie nie jest lepiej. Kilometry robię po 18 - 20 minut. Ba, wyprzedza mnie dziewczyna, która ledwo idzie i wygląda jakby miała zaraz zejść. I to nie z trasy, ale z tego świata. I ona mnie wyprzedza w tym stanie! Mija 11 godzina wyścigu. Pomimo, ze są okolice 19 nadal jest gorąco. I źle. 50km - jestem 70 minut szybszy od planu. W ogóle nie robi to na mnie wrażenia. Idę...idę na Skrzyczne. Jestem obojętny na bodźce. Po prostu idę na Skrzyczne. Do masztu. Do masztu, który z każdym krokiem rośnie w moich oczach. Do pomnika Żaby, który tam jest. 


Może i jest źle, ale za to pięknie.


Dobra. Jest i cel, do którego zmierzałem tak mozolnie przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Co więcej - nawet stwierdziłem, ze nie pójdę do schroniska na piwko, które za mną chodziło, bo przecież jestem na zawodach i się ścigam. Nie wiem z kim, ale się ścigam. Więc ....biegnę w dół. No dobra - może pokracznie stawiam kroki trochę szybciej niż wchodząc, ale dla mnie to jak pęd. Boziu, nawet kogoś wyprzedzam! Fakt, ze to postacie z Nocy Żywych Trupów, ale co z tego? 55km. Koniec. Hm...a jednak nie...jeszcze dwa kilometry... Wiedziałem, zę coś jest nie tak. No ale już tylko ta wąska ścieżka, zaraz będzie asflat, zaraz mostek...zaraz meta... Ludzie, którzy czekają na pozostałych zawodników, zawodnicy, którzy już zdążyli skończyć, zjeść i się przebrać, przechodnie  i turyści uśmiechają się, machają, dopingują. Jakie to fajne. Ale nie tak fajne jak to, że już widzę tę cholerną metę. Jestem! 35 minut przed planowanym czasem. Ależ te ostatnie 20 km zeżarło z tej przewagi. Jak bardzo dało mi w kość. No ale mam pizze, mam piwko zero, rozmawiam z moją ulubiona biegaczką. Nie było piękniejszego momentu w tym dniu. 


No nie wiem....

Oczywiście, pomimo męki, którą przeszedłem, było zajebiście. Przyszły rok? Być może...







poniedziałek, 24 czerwca 2024

Włodkowa - no faktycznie okrutna.

     Nie pamiętam jak ją znalazłem. Pewnie gdzieś klikałem w Internecie za biegami i wpadła mi w oko. Szalenie atrakcyjna. Wymarzony pierwszy start w nowym roku. 33 km i 2152 meterki przewyższenia. Stosunek przewyższenia do dystansu 65 m/km. Chyba spoko. 

    Jarałem się, że jadę. Nie nastawiałem się na jakikolwiek sukces ( szanujmy się - sukces w moim odczuciu, to wynik, który mnie samego rzuci na kolana, a nie, że wygrana, czy pudło). Jak Adam Małysz chciałem oddać dwa równe skoki. Pierwszy skok to "trening", a drugi "zawody". Trenowałem sobie na spokojnie, starając się nie odpuszczać. Wprowadzając się delikatnie w trochę większe obciążenia/objętości. Ostrożność była wskazana, bo badania wydolnościowe, które sobie zrobiłem, wskazywały na to, że jestem:

a) gruby

b) stary

A wiadomo a2+b2=c2 (koniec kącika edukacyjnego). Widać więc jasno, że jest pod górę.

    Wracając do sedna - trenowałem sobie bez większego odpuszczania (co też wskazuje na to, że nie był to mega wymagający plan - grudzień 181 km łącznie, styczeń 189 km, luty 192 km, marzec 204 km...bez szaleństwa. Cieszyło jednak progresowanie. Drugi zakres sobie biegałem po 5:04 (uwierzcie, że na stan obecny, to szok i niedożywienie...), trasy w górach Świętokrzyskich pokonywałem, co wyjazd trochę szybciej... ot, małe rzeczy, a cieszyły. 

    Chwilę przed wyjazdem, jak to mam w zwyczaju, zrobiłem sobie teoretyczny plan na bieg. Wyszło mi, że złamię 5 godzin. Następnie zestawiłem to sobie z wynikami I edycji i od razu wiedziałem, że chuj z tego będzie, ale nie chciało mi się już kombinować..

    Do Porąbki przyjechałem dzień wcześniej - dzięki czemu piątkowy wieczór mogłem poświęcać się niezbyt biegowym rozrywkom - piciu, paleniu, obżeraniu się. Wiem, że głupio, ale taka była potrzeba chwili. Rankiem na stadion miejscowego LKS, odbiór pakietu ( czytaj - numeru startowego), jakieś śmieszki, żarciki....i jazda!

Tak, żeby się natchnąć przed biegiem...

    Wiadomo - pierw faworyci, później mocni, następnie ci, którym się wydaje, ze będzie dobrze, a potem ja z całą resztą. Start był wspólny dla dwóch dystansów, więc jedni szybciej, drudzy wolniej.

    Pierwsze pięć kilometrów poszło nawet nieźle (nawet 2 minuty szybciej niż plan), ale wiedziałem, ze to złudne. Z  resztek złudzeń odarłem się na starcie, gdy skojarzyłem, że tu był też Leśnik i organizują go te same osoby...wiadomo było, ze będzie wpierdol. Duży. Pokazał to z reszta już międzyczas na 10km - 15minut dołożone do planu :D  No, ale Włodkowa jest praktycznie pozbawiona płaskiego - tylko górki i dołki. I skoro już mówiliśmy o organizatorach - po co puszczać trasę po szlaku, jak można tych debili, którzy się zapisali, puścić na dziko przez las, jakieś kamienie, strumienie, liście do kostek, pod którymi nie wiadomo co jest.... Więc no...trochę wolniej. 


Się lezie....

    Trochę po 12 km pierwszy punkt odżywczy.  Śmieszki, żarciki, jedzonko i jazda dalej. Noo tak dobrze się leciało, że nagle myśl "a czemu tu nie ma oznaczeń trasy?". Ze mną się zgubiły ze cztery osoby. Każdy z GPS, trackiem w zegarku..i ze 400 metrów za trasą.. cóż...  Pierwszy punkt był jednocześnie rozejściem dystansów. 33km w lewo, 20km w prawo..wiec przynajmniej było wiadomo od razu, ze ten to właśnie Cię wyprzeda spuszcza Cię niżej w  klasyfikacji (jakby to miało znaczenie ;) ).  Leciałem sobie dalej, walcząc trochę z żołądkiem (coś mu nie siadło....), chcąc spokojnie dotrzeć do drugiego punktu żywieniowego na 18 km, bo później miał się rozpocząć koszmar (tak przynajmniej pokazywał profil trasy) - wdrapywanie się na Kocierz (mega wysoki szczyt, bo na całe 879 metrów górę...). Żeby odnotować - na 15km dołożyłem już sobie do planu 28 minut. Dotarłem. Zjadłam. Popieprzyłem głupotki. Lecę na Kocierz. 

Jeeezusie...!!!!

    Albo Mamusiu...w każdym razie chodzi o ratunek... Taaak...Kocierz....niby nic...879 metrów i szczyt...Nie działa na wyobraźnię, prawda? Tyle co pierdnąć, za przeproszeniem...Ale nie przy tym organizatorze. Wspinaczka po stromym podejściu (wspominałem coś już o puszczaniu trasy poza szlakiem...?), która kompletnie mnie załatwiła. Pięć kroczków ...i przerwa. Dziesięć kroczków...i przystanek... Jeszcze kilka kroków...i dupka na zwalony pień drzewa.. No chuj - kilometr w oszałamiającym tempie 22:15 min/km. No i poza bólem nóg, olbrzymi ból dupy, bo to ja byłem największym leszczem na podejściu i gdy wchodziłem sapiąc inni mnie mijali lekko dysząc.. No nic...widać byli (milion wymówek). Ale na szczycie, to ja byłem najszczęśliwszy na świcie! Przynajmniej na kilka chwil, bo przed sobą miałem kolejne trzy szczyty. Może już nie tak wymagające, ale...ale tylko w teorii. Bo w nogach już ich było ze sześć... 


Zawsze miło mieć miejsce, 
gdzie możesz się przygotować na śmierć.


    Koniec końców, wgramoliłem się jakoś na Cisową Grapę ( 25km, dołożone już prawie 55 minut do śmiałych planów z kartki), a następnie  krótki zbieg na pogawędkę do punktu odżywczego. Szybko sobie policzyłem, ze skoro lider był przede mną 2 godziny, to już raczej nie mam szans na pudło...Ale za to obżarłem się pomarańczy i ciastek. Więc kto był wygrany? 

    Z punktu ożywczego już ostatnie podejście na Kiczerę (oczywiście też okupione bólem, cierpieniem, stekiem przekleństw...) i...No aż głupio, ale pierwsza myśl, po zdobyciu ostatniej górki, to był smutek, że już koniec. Górek znaczy, bo zbiegu było jeszcze ze 4 km. Ale że rywalizacja sportowa już trochę zeszła na bok, to końcóweczkę przetuptałem w towarzystwie vege królika z Rudnika - Karoliny. Może dzięki temu pół-runda honorowa na boisku LKS nie wyglądała jak marsz pokracznego paralityka, tylko była lekkim, uśmiechniętym truchcikiem...  a później już same atrakcje: meta, makaron, piwo i uśmiech pewnej Kobiety, która... (a nieważne..., to nie jest dobra historia, ale ucieszyłem się, że tam była). 

Reasumując - Włodkowa - świetny wpierdol. Polecam. 

 

Widokowo - bomba. Bomba relaksująca.