No to wziął i znikł. Rok 2014 przeminął, jak uroda wszelkiej maści gwiazdeczek kina klasy B. Pozostały po nim już tylko wspomnienia i lekki ból głowy, który będzie mi towarzyszył jeszcze kilka godzin. Jaki był to rok, rzecz jasna w ujęciu biegowym? Dobry. Do pełni szczęścia zabrakło mi w nim tylko złamania 3:25:00 w maratonie. Cała reszta to nieustające pasmo sukcesów - życiówka na dyszkę, życiówka w połówce (o półmaratonie mówię, żeby uciąć spekulacje dotyczące objętości naczyń, w których sprzedaje się alkohol). Niestety wszelkie te sukcesy nie zostały skomentowane, ani w prasie, ani w telewizji, co jest widomym znakiem spadku poziomu dziennikarstwa sportowego :)
I po raz pierwszy, łączny roczny dystans, przemierzony w obuwiu biegowym, przekroczył dwa tysiące kilometrów. Runlogowy licznik zatrzymał się na liczbie 2511km. Doszukiwać się można symbolicznego połączenia dwóch miast, które uwielbiam - Warszawy i Lizbony. Pi razy oko taka właśnie odległość je dzieli.
Plan na grudzień, który zakładał pełne wdrożenie w czterotreningowy tydzień roboczy, nie do końca się powiódł. Raz tylko się tak udało...A z resztą niech przemówi obraz:
A więc co teraz? Nowy rok, nowy miesiąc, nowe możliwości i nowe wyzwania. Ach...no i nowe postanowienia. W tym roku postanowienie mam jedno. I to bardzo minimalistyczne - raz, raz jeden poczuć się jak biegowy artysta. Co się pod tym kryje? Jak Bóg da to zobaczycie już niedługo...
To co? Buty na nogi i lecimy zmierzyć się z kacem.
Niech Wam (i mi) spełnią się w tym nowym roku wszelkie marzenia. Te biegowe i niebiegowe.
Alleluja i do przodu!
I oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że przedstawione przeze mnie czasy i dystanse nie robią wrażenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz