poniedziałek, 23 czerwca 2025

Strečnianska mašľa, znaczy skleroza jest od masła...

     Jak wiadomo najbardziej lubimy piosenki/filmy/sztuki, które znamy. No bo wiadomo, nie? Więc czemu nie mielibyśmy lubić biegów, w których już braliśmy udział. I chyba dlatego, znów, zapisałem się na Strecnianską maslę (pardon my Slovak...). Poprzednim razem, w 2023 roku, nie udało się jej przebiec, więc wróciłem. Znaczy udało się wtedy skończyć, ale trasa został zmieniona ze względu na warunki pogodowe i zamiast pięknej "wstążki" (bo tak według organizatorów wygląda trasa), był jakiś kulfon.


Kulfon po lewej, wstążka po prawej.

 
    Co jeszcze zapamiętałem z poprzedniej edycji? Piwko. Pogoda (mgła). Armatę. Podejście pod Kojšovou, małą górkę na koniec, robione w18 minut na kilometr, z kurwami rzucanymi co kilka kroków. Tak w skrócie. No cóż...uprzedzając trochę fakty, zestawiając to z 2025, co było?

*Piwko (bez zmian - no może ilości przed startem były większe - tak, tak - bardzo mądrze)

*Pogoda (w 2023 była mgła i chłód, w 2025 lampa w ciul - przy autostradzie było 42 stopnie, więc jak sądzę, na odkrytych skałkach, było podobnie)

*Armata (bez zmian)

*Podejście pod Kojšovou (hm... no teraz było 22 min/km, powstrzymywanie wymiocin, liczba kurew do kwadratu)

    Jak widać - było podobnie, ale gorzej.... Czas ukończenia, szacowałem na jakieś 9 godzin. Nie wspomnę o tym, że czas szacowałem z przebiegu trasy ze strony ITRA, która twierdziła, ze najwyższy punkt to będzie jakieś 1400 m n.p.m a suma przewyższeń to 2500m, podczas gdy najwyższy punkt był 1512 m n.p.m, a suma przewyższeń wyniosła 2995 metrów... Detale. No i jeden detal ekstra - 6 tygodni po Wielkiej Prehybie, zostały prawie całkowicie przebimbane, lekkie treningi, ciężkie picie...Literalnie jeden tydzień przetrenowałem solidnie.  Więc tak se... Można roboczo przyjąć, zę byłem gotowy na dystans około 44 km.

No ale - pobudka z rana, 6:59 meldunek na starcie, na  boisku FK Strecno, 7:00 krzyk, szał i start. Strategicznie stanąłem sobie na końcu stawki i lecimy. Pierwsze metry wzdłuż rzeki, potem surrealistyczny park z postaciami dla najmłodszych, skręt na szlak i pod górę. Pierwsze 10 km pięć minutek szybciej niż planowałem. Podejrzane to było, ale po co się martwić? Lecę sobie dalej.


Lampa oświetlająca jeden z pośrednich celów (chyba).


    Więc lecę sobie lecę, zatrzymuję się na punktach konsumując przygotowane smakołyki,  konwersuję sobie z uczestnikami i wolontariuszami (znów robiłem za dziwaka, który z Warszawy przyjeżdża na weekend się umęczyć....), przeklinam luźne kamienie, leżące na drodze...jest cudownie. Dodam, że cały czas wdrapuję się na najwyższy szczyt tej wycieczki (Stratenec - 1512 m n.p.m). Wejście nie jest jakoś super przygotowane pod zawody biegowe, ale zawsze jakaś atrakcja, jak trzeba się trochę podciągnąć na skale, czy coś w ten deseń. Nudy nie ma. Szczyt jest na 15 km (z gapu czasowego, który miałem, wynikało, że już zacząłem dokładać - 8 minut górką). 


Jest gdzie straszyć...


    Po Startencu kawałeczek po grzbietach i od 17km ostry, ośmiokilometrowy zbieg do Strecna, aby zakończyć pierwszą pętelkę kokardy.  Hm... powiedziałem zbieg? Znaczy coś co ma wspólnego z bieganiem, tak? Otóż, kurwa, nie. Połączenie stromizny, luźnych kamieni, krzaków, spadków i korzeni dało imponujące tempo zbiegu około 10 min/km. A głupi myślałem, że zakręcą się tu czasy poniżej 6 minut...Na efekty nie trzeba było długo czekać. Punkt żywieniowy na półmetku (25km)  został osiągnięty 45 minut później niż planowałem. Przepaść. No, ale po co się tym martwić? Czuję się całkiem dobrze (od razu w głowie myśl - zjem i zapierdolę drugą pętelkę jak szatan...), upał jakoś strasznie nie doskwiera, na punkcie była zupa i piwko (0% żeby nie było), słowacki podszlifowany...  Lecimy na drugą pętlę. Drugą już znałem sprzed dwóch lat. No, ale jako człowiek z pamięcią złotej rybki, to jakoś za dużo nie kojarzyłem. No, ale lecę. Trochę płaskiego asfaltu dla urozmaicenia, aby taki mieszczuch jak ja, mógł się poczuć trochę uspokojony i zapraszam na szlak i pięciokilometrowe podejście na Minčol (1364 m n.p.m.). Trasa fajnie urozmaicona - czasem ścieżka, czasem leśny dukt, czasem armata,  czasem (niespodzianka) kamienie. Jakoś leci. Raczej powoli, ale wciąż do przodu.


Kiedy marzysz o tym, aby trasa skręciła w lewo, 
a jakiś typ depcze te marzenia, włażąc na stromiznę.

    Ufff....z daleka już widać krzyż lotaryński znaczący szczyt Minčola. Trochę oddycham z ulgą, gdy do niego docieram. W prawdzie mam 52 minuty opóźnienia względem planu, ale też najwyższe wzniesienia za sobą. Teraz pięć kilometrów zbiegu i to kurewskie Kojšovou (troszkę ponad 700 m n. p.m). No to zbiegam świńskim truchtem. Razem ze mną słowacki druh Juraj. Juraj, jak ja, jest w kategorii  muži nad 40 rokov, jak ja mógłby zrzucić parę kilo, jak ja sapie na podejściach, truchta na zejściach...Ale tylko mnie na 47 kilometrze ścina niewidzialna ręka. Juraj nie za bardzo wie co zrobić...Bo co tu zrobić z typem, który robi się blady, siada na pniu zwalonego drzewa i szykuje się taktycznie do rozrzucenia treści żołądka po okolicy... Z dobrego serca mógł kijem przebić moją czaszkę i skrócić cierpienia, ale tego nie zrobił... Resztką sił podziękowałem mu za wspólną wędrówkę przez kilka kilometrów i powiedziałem, żeby napierał dalej, bo ja tu muszę kilka chwil spędzić w samotności i po użalać się nad swoim losem. Zrozumiał sytuację i oddalił się. A ja? No nic...jak ta pizda - trochę pod górę. Trochę podziwiam widoki Trochę pod górę. Trochę oglądam niebo. Trochę pod górę. Trochę patrzę czy mam dobrze buty zawiązane. Trochę pod górę. Trochę podziwiania kamieniołomów.  No i kilometr (jak już wspominałem na początku) w 22 minuty poleciał. Kolejny? Duuużo lepiej - 19;30 min/km. Następny? 19:27 - widać zacząłem się rozkręcać. Uwierzcie mi - to jebane podejście pod Kojšovou to droga krzyżowa (i to, patrząc na międzyczasy, nie tylko moja). A z resztą,  niech cytat z wpisu Pana Rišo Pouša, na vetroplachmagazin.sk, Was trochę nakieruje: "a už čakal finálový „zabijak“, čiže superstrmý chodník na Kojšovú. Väčšina účastníkov si ho asi poriadne „užívala“. Ono to pre neznalých vyzeralo na profile trate ako taký nenápadný brdok pred cieľom, že?". Nawet z moją znajomością słowackiego zrozumiałem.....szczególnie słowo "zabijak".  A wiec kroczek za kroczkiem, kurwa za kurwą, parłem tak samo szybko w górę, jak i w dół (paradoks trochę, nie?). Cały ja ucieszył się na widok chodnika i ulicy, jak małe dziecko na widok kotka/pieska/żólwia...To był koniec udręki. Znaczy prawie koniec, bo zostało jakieś dwa kilometry do mety.  Ale ostatnie dwa kilometry, to już sama radość. A to ludzie cię dopingują dajac siły na końcową cześć. A to biegacze, którzy już skończyli, wypoczęli, idą sobie  z piwkiem wesoło pokrzykując, żebyś zasuwał.

Nudności w takich okolicznościach przyrody, 
są tak samo chujowe jak w łazience.

Są też znudzeni wolontariusze na mecie, którzy już marzą, żeby trupy przestały przybywać na metę.  Żeby więc ich nie irytować bardzo dziękuję za przypinkę (która robiła za medal), kubek zimnej wody i kładę się na murawie stadionu. Boziu jak dobrze. Jestem 84 minuty później niż chciałem (10 godzin 19 minut na zegarze), ale mam to szczerze w poważaniu. Jest zielona trawka, jest meta, w perspektywie piwo, burger i głaskanie kota moich słowackich gospodarzy... Tak trzeba żyć. No i znaleźć sobie jakiś kolejny bieg na Słowacji, bo warto. 


poniedziałek, 5 maja 2025

O kurwa mać, jak zapierdala czas....

     Tym pięknym cytatem z Dr. Huckenbusha pozwolę sobie otworzyć ten post. Bo to sama prawda. Jeszcze chwilę temu się jarałem, że jadę na Biegi w Szczawnicy (aktualnie to już światowo brzmiące: Pieniny Ultra Trail), na swoje pierwsze zawody w bieganiu po górach , kilka chwil temu zniszczyłem sobie życie, momencik temu Pan Holubek wyreżyserował "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy", a tu proszę....10 lat zleciało jak z bicza strzelił. Przypadek zrządził, że te piękne aluminiowe gody, spędzałem w Szczawnicy, zapisany na Wielką Prehybę. Co za koincydencja....wspaniała chwila, żeby zobaczyć jak przez 10 lat forma spada, a wystawione na wiele prób i pokus ciało, niszczeje... A żeby nie było zbyt łatwo, świętowanie tego dziesięciolecia, bardzo mądrze, rozpocząłem w piątek wieczorem (start w sobotę rano). No, ale jak często obchodzi się takie chwile?


Jest tłoczno i duszno, olewa nas kelner...


    Plan był genialny w swej prostocie - pobić czas z 2015 roku dobrze się bawić. Oczywiście założyłem sobie pewne ramy czasowe (w swoim optymizmie nawet uciąłem z tych założeń 30 minut). Trochę się obawiałem terenu, bo dwa dni przed startem nieźle padało w Szczawnicy, ale (o dziwo) nie miało to zbyt wielkiego wpływu na trasę.  Jak poszła realizacja planu? No cóż.... zacznijmy od tego, że na kacu poszedłem sobie na start. Tam ze 30 sekund przed startem znalazłem się na miejscu. Wszystko wyliczone co do sekundy - żeby nie tracić snu :) Łyknąłem wody, krzyknąłem Forza!  i poooooszło...  Startowo - małą rundka honorowa  nad Grajcarkiem, skręt w lewo przez mostek, tunelem i na szlak. Jesteśmy. Zaczyna się prawdziwe ściganie. Znaczy dla tych, którzy się ścigali - a było o co. O kwalifikację do Mistrzostw Świata, które odbędą się w tym roku w hiszpańskim Canfranc. Ja tymczasem, pomalutku (w końcu na Mistrzostwach Świata już byłem w 2018, niech sobie teraz inni pojadą) prę na przód. 

    10 kilometr, zbieg z Dzwonkówki. Jestem prawie w założonym (optymistycznie) czasie (i prawie w takim samym czasie jak 10 lat temu w tym samym miejscu). Nie jest źle. Słonko świeci, ptaszki śpiewają, zjeby dyszą... 

Widoczki są.


    Wciąż pełen zachwytu, bo dzień był naprawdę wyborny, parłem dalej. Trochę w górę, trochę w dół, trochę więcej w górę, bo na najwyższy szczyt tej trasy - Radziejową (kusiło, żeby wejść na wieżę widokową, ale umówmy się - ja tu się przyjechałem ścigać :D ). Kilometr numer 20 - jestem wciąż o piczy kłak (jakieś 3 minuty, jakby ktoś nie wiedział ile to w minutach) przed optymistycznym czasem, ale już 11 minut dłużej niż 10 lat temu. Cały czas jest dobrze. Fizycznie daję radę, widoki są, pyszności na punktach odżywczych też, energia, którą emanują ci ludzie dookoła .... no klasa sama w sobie. A propos ludzi - jakoś zaczęło ich nagle przybywać...z jakimiś innymi numerami...No nic tak, kurwa, nie dodaje otuchy, jak wyprzedzający cię lekkim krokiem osobnik, który startuje w Niepokornym Mnichu (96km).  No, ale taki detal nie będzie przecież wpływał na mnie destrukcyjnie. Zapisał się na dwa razy dłuższy dystans, to ma przecież, dwa razy więcej siły, nie? Proste i genialne w swej prostocie wytłumaczenie własnej słabości. 

Wspominałem o widoczkach? Tatry jak ta lala...


Szukając coraz to nowych wytłumaczeń dla swojej indolencji, posuwałem się do przodu (no bo w sumie co? W bok miałem się ruszać?). Niespiesznie. Krok za krokiem. I standardowo, jak to ze mą. W górę byłem ruchany przez rzeszę ludzi, w dół natomiast spora masa własna, pozwalała na doganianie i wyprzedzanie tych, którzy pod górę prą jak dziki. Klasyka. Zbliżył się 30km (4 minutki dodane do czasu optymistycznego i 21 minut dodanych do debiutu). Nadal nie jest źle. Oczywiście odczuwam trudy tego co się dzieje, jednak nie ma żadnego dramatu. Wiem, wiem - w 2015 tu też było dobrze - trafiło mnie na 38km wtedy. No, ale wtedy to wtedy, dziś to dziś. Nie biegnę tak szybko, więc powinno nie być szoku. I nie było! Do 40 km dotarłem bez większych sensacji i perturbacji.  Nawet całkiem świeży w kroku, że tak powiem. Jeszcze 2 km i rozpocznie się dłuuuuugi bieg do mety. Będzie można przypierdolić i nadrobić parę minut. Aha.. żebyśmy się wszyscy nie zdziwili. Ten zbieg to strome, posypane kamieniami zbocza. Ładnie wyglądają na profilu, a w rzeczywistości ...hm...jakby to ładnie powiedzieć...tempo 9:30 min/km przy zbiegu na którym jest 90 metrów w dół na 1000 metrów dystansu. No...tak se, nie? :)  

Ech... aż żal, że to tylko momenty....


    No, ale nie będziemy rozpaczać, pomimo tego, zę do mojego optymistycznego czasu już traciłem 14 minut, a ja młodszy o lat 10 mógłbym czekać na siebie 40 minut, żeby być w tym samym miejscu. Małe wypłaszczenie, trochę ubitej ziemi i można było lekko przyspieszyć. Napakowany radością i energią jak kabanos, przepełzłem przez linię mety 27 minut później niż zamierzałem (no i 51 minut dłużej niż w 2015...i jakbym sobie nie tłumaczył, to że wtedy było kilometr krócej i 40 metrów w górę mniej, to przepaść jest widoczna).  Na mecie uściski, medal  drzewko do zasadzenia zamiast medalu (przynajmniej jedno z trzech odwalę z tej historii z drzewem, synem i domem) i gin z toniciem w promieniach słońca nad Grajcarkiem.... Bosko. A świętować dziesięciolecie, po tej przerwie na bieganie, trzeba było dalej. 

Jedyny plus jaki dostrzegam, że w przeciwieństwie do 2015, za 6 tygodni nie będę biegł żadnej setki...Ale  jeszcze kiedyś..raz w życiu na to się porwę. 





 




piątek, 1 listopada 2024

Zakończyć sprawy niedokończone...

     Dawno, dawno temu - w maju 2019 -a  żeby być dokładnym 18 maja miałem niewątpliwą przyjemność partycypowania w zawodach o wdzięcznej nazwie Transylvania 100.  Jak można wnioskować z nazwy - zawody odbywały się w Rumunii, na dystansie 100km. Wiec niby tak....ale nie do końca. Owszem - zawody były w Rumunii. Owszem - miały być na dystansie 100km, ale... ale pogoda się zjebała i organizator skrócił trasę, wycinając z niej dwukrotne wdrapanie się na czwarty co do wielkości szczyt Rumunii - Omu. Z jednej strony smutek był straszny, z drugiej strony - może dzięki temu żyję? Trasa została skrócona do 80km, co przełożyło się na przewyższenie 4472m, z obiecanych 6444m. No cóż - przebolałem, popłakałem, zapomniałem.... czas leciał, pory roku się zmieniały, dramaty ludzkie przeżywane były co dnia i co noc, kace, kontuzje, upadki bez wzlotów....I nagle nie wiadomo skąd, szukając sobie startów, które mógłbym połączyć z urlopem, w oczy rzuciło się jedno, magnetyczne, hasło OMU Marathon.  Dystans zdecydowanie krótszy, bo 41 km. Suma przewyższeń zdecydowanie  mniejsza, bo 2978m* - szybka decyzja - wchodzę w to! 

*teraz szybka matematyka - 4472m przewyższenia na 80km daje stosunek 55,9m wzniosu  na kilometr, 2978m na 41 km daje 72,63 m/km (a uwzględniając to, że zdecydowana większość przewyższenia na Omu Marathon, ma miejsce w pierwszej połowie, to lekką ręką można sobie przyjąć jakieś 140 m/km)


Profil trasy


    Oczywiście jakoś mnie to nie wzruszało, w końcu to tylko 41km na rany Chrystusa. Wyzwanie konkretne, ale dam radę! Obejrzałem listę wyposażenia obowiązkowego i w oczy rzucała się często spotykana adnotacja "rekomendowane wodoodporne". Odpaliłem filmiki z poprzednich edycji i zrozumiałem dlaczego... Deszcz, wypizagwa, mgła, deszcz i deszcz. Nie lubię, no ale co poradzić...Zapłacone. 

Do Bran przybyłem w czwartek wieczorem, odebrałem pakiet, zjadłem pizzę, poszedłem spać. Zajmujące, prawda? Rano śniadanko i pedalskie legginsy na dupę i spacerek na start. 


Majestatyczny start.


    Atmosfera na starcie - jak to na starcie - radosna. Foteczki, podśmiechujki, pokrzykiwania. Zdecydowana większość startujących to Rumuni. No dobra - nadeszła godzina zero, bomba poszła w górę lecimy. Początek dosyć lekki i przyjemny. Trochę ludzi jest, wąsko trochę jest, więc tempo nadaje grupa, a nie ciało. A żeby nie przeszkadzać lepszym, ustawiłem się w grupie "kobiety, starcy i dzieci", to pierwsza piątka zrobiona w 43 minuty (8 wolniej niż planowałem). Mimo tego nie tracę nastroju, ani rezonu. Jest piękna pogoda, są piękne widoki. Nie potrzebuję nic więcej. Punkt kontrolny Poarta oznacza, że zaraz zrobi się bardziej stromo. Rozpoczynamy sześciokilometrowe podejście  do Tiganesti (1300 metrów w pionie, na wysokość 2350 m n.p.m). Wiadomo są ciężary, ale jakoś bez przesady. Dyszka zrobiona w 140 minut (dołożyłem pół godziny do zaplanowanego czasu, ale wciąż czułem, ze to nic. Że to nic nie zmienia i wszystko jest ok).  Głowa mi się kręci dookoła, bo widoki są urzekające. 




    Sama trasa bardzo biegable. O ile oczywiście ktoś ma tyle siły, aby biec pod górę. Ja raczej nie mam, więc wesoło maszeruję, czasem lekko podbiegając. No i elegancko - szczyt zdobyty, można zbiegać. W końcu wiadomo - skro jest pod górę, to musi być w dół.  Zbieg w dość łagodnym tempie, bo wciąż podziwiałem widoki.  Jednak takie wysokości w Polsce, to tylko w Tarach, a widokowo jest trochę inaczej, Więc zbiegam, chłonę co widzę, raduję się. 15km i niespodzianka. Jestem na nim w takim czasie jak planowałem - wiec pół godzinki sobie nadrobiłem, strachu, że nie zmieszczę się w limicie nie było. Elegancko (ale w głowie coś zaczyna iskrzyć, skąd takie przyspieszenie?).  No nic. Zbiegam w dolinę, dobiegam do punktu odżywczego umieszczonego w jakimś schronisku. Jest wesoło i radośnie. Turyści biją brawo i dodają otuchy, wolontariusze podają jedzenie, konie (!) sobie chodzą, pogoda dopisuje. Sielanka i cudowność. Chwilę posiedziałem, pogadałem z ludźmi,  zebrałem się w sobie. Czas zrobić to, co nie udało się 5 lat temu - zaatakować Omu. Wstałem, wziąłem kije, zakląłem szpetnie i ruszyłem. Kilkaset metrów łagodnego podejścia i jeb!  A nawet jeb do kwadratu. 
Pierwsze jeb - nie jestem już  na zwodach biegowych. To jakiś runmagedon połączony z wspinaczką dla początkujących. O tak:



    900 metrów w górę na 4 km (225m/1km!) Kamienie, łańcuchy, podciąganie się na jakichś występach...No dobrze..a gdzie drugie "jeb"? W ciało. To co się odpierdoliło w moich mięśniach to było niebywałe. Dawałem trzy kroki i siadałem na kamieniu. Kilka wdechów, wstawałem, trzy kroki i siadam. Co to kurwa znaczy??!! Szok. Przebycie kilometra zajęło 42 minuty. Niesamowite. Oczywiście pojawiały się myśli, żeby zawrócić do schroniska i dać się stamtąd zabrać..nawet może krok w jego stronę zrobiłem..No ale chuj. Spróbuję jeszcze. Trzy kroki, kamień, oddechy, trzy kroki, kamień... i tak dalej i tak w kółko. W końcu jest koniec wspinaczki - stoję na grani, jest ścieżka, jest uśmiechnięty wolontariusz wskazujący drogę i uśmiechający się aby dodać otuchy. Dodaje też, że najgorsze za mą. Jeszcze trochę pod górę, jeszcze trochę będzie Omu i później to już z górki.


Widoczki są.


    Czemu miałbym mu nie wierzyć? Szczególnie, że widzę charakterystyczne skały na szczycie Omu. Powoli - bo i sił brak, a i widoki wciąż zapierają dech w piersiach - idę. Jest zupełnie inaczej niż chwilę temu. Czuję się lepiej, nie zatrzymuję się, prę do przodu. Oczywiście bardziej jak walec niż Ferrari, ale do przodu. 
Jest i on! Szczyt. 20km, niecałe sześć godzin (prawie 10 minut szybciej niż planowałem - co dziwi mnie jeszcze bardziej, aptrząc na ten kilometr w 42 minuty). Kilka foteczek, kilka  zdań z dziewczynami, które kierowały pierdolniętych biegaczy w dalszą trasę. Pogoda wciąż jak drut (znaczy wiaterek trochę szalał, ale ani kropli deszczu, ani jednej chmury, która mogłaby zwiastować jakieś nieszczęście), czuję się cudownie. Co warte odnotowania, gdy ja byłem na Omu, Pan Iulian-Andrei Tisanu - zwycięzca biegu - od 40 minut odpoczywał już na mecie. Niesamowite.


    No dobra - reszta trasy teoretycznie w dół (oczywiście teoretycznie, bo malutkie podejścia w trakcie widoczne na profilu, tu zmieniają się w momenty, gdy trzeba bardzo mocno powalczyć. Pomimo tego, ze 25km osiągnąłem 6 minut przed planowanym czasem, później zacząłem coś zwalniać. Nie zaniepokoiło mnie to jakoś szczególnie, ale umknął mi jedne szczegół, o którym przypomniał mi przebiegający obok typek... Parafrazując to co zostało powiedziane, brzmiało to tak niby fajnie, niby spoko, ale limit na 30 km to 8 godzin, a czasu zaczyna nam już brakować.  Patrzę na zegarek, szybkie obliczenia w głowie...Kurwa on ma rację! Trzeba trochę przycisnąć, bo nas na 30km zatrzymają i tyle będzie z biegania. 



    Uff...udało się. Na 30km, jestem 6 minut przed limitem (a 7 minut po planowanym czasie). Zdyszany chwilę tam odpoczywam - a że to od razu punkt odżywczy, to zjadam, uzupełniam napoje, gadam głupotki... Wiem, że jeżeli nic strasznego się nie wydarzy, skończę ten wyścig w glorii chwały.  Jestem zrelaksowany i ruszam. Razem ze mną dość luźna grupka - kilka osób z przodu, kilka z tyłu. Wciąż się mijamy i mieszamy. A, że Rumuni to straszne gaduły, z każdym sobie zamieniam kilka słów. A to dostałem namiary na dobrą knajpę w Bran, a to kilka informacji co zobaczyć w Bukareszcie, a to jak wyglądają biegi w Polsce... Ot o dupie Maryni. Czuję te kilometry, które pocisnąłem, żeby złapać limit na trzydziestce. Na 35km mam już dołożone w stosunku do planu 23 minuty. Nie robi to na mnie jakiegoś negatywnego wrażenia. Wciąż są widoki, wciąż jest pogoda, pojawia się już ta radość z tego, że zaraz meta.


    Góry pozastawiam za sobą, pagórki pozostawiam za sobą, wbiegam na asfalt, do miasteczka. Mała pętla dookoła parku, wbiegam na teren zamku, ostatnia prosta przed metą. Spiker wyczytuje moje imię, co wzbudza entuzjazm w grupce, która stoi koło mety. Co do chuja??? A to, po prostu, rodacy czekający na swojego kolegę, który jeszcze jest na trasie. 
Meta. Medal. 10 godzin 17 minut . Prawie godzinę wolniej niż chciałem. Dramat? W ogóle nie.

Pokręciłem się chwilę po strefie start/meta i ruszam na kwaterę. Idę wesoło pogwizdując, nagle ktoś mnie łapie za rękę. Patrzę, a to dziewczyna z którą się mijałem na trasie i chwilę pogadaliśmy. Jest mocno zmęczona i mocno wkurwiona. Nie mam pojęcia jak, bo nie dało się tego zrobić, a jednak - zabłądziła w miasteczku i dopytuje gdzie jest meta. Wskazałem kierunek, życzyłem powodzenia, poszedłem na browara.

Rumunia na bieganie? Gorąco polecam. 


 

środa, 21 sierpnia 2024

BUT w hucie.

 Beskidy Ultra - Trail - znany i lubiany BUT. Impreza, która jest bardzo sympatyczną, ciekawą i różnorodną. Do pobiegania dystanse 25km, 55km i 100km. Plus dwa dystanse dla spacerowiczów ("seria" Trek na 20km i 60km) oraz jeden dla skrajnych popierdoleńców (trzyetapowy BUT Challenge - 410km w poziomie i 22km(!) w pionie). BUT miał być dla mnie jednym z głównych startów w roku pańskim 2024, więc próbowałem się do niego przegotować stosunkowo sumiennie. Nawet sobie zrobiłem trzydniowy wyskok w Tatry, żeby poobcować trochę z wyższymi górami, niż nieocenione Świętokrzyskie. Czy mi się to udało? Nawet tak. Czy to wystarczyło? No tak dyskusyjnie bym powiedział...no, ale po kolei. 

Z racji wieku biologicznego i z racji różnych przygód z kolanami (plus dodatkowo z racji lenistwa i nałogów, ale po co o tym głośno mówić), wybrałem dystans 55km z przewyższeniem, według planu 3187 m, co dawało stosunek wysokości do dystansu niecałe 58m/km (mniej niż  opisana tu Włodkowa ,więcej niż zdrowy rozsądek).  Dodając do tego, że organizatorem byli oprawcy z Fundacji Aktywne Beskidy, oraz falę upałów, która akurat przechodziła nad Polską (w dzień przyjazdu do Szczyrku termometr przy drodze pokazywał 52 stopnie), wszystko zapowiadało się w idealnie srogi wpierdol. Pomny swojego ostatniego startu, założenia czasowe zrobiłem raczej ostrożnie - planowe dotarcie do mety dosłownie na kilka minut przed trzynastogodzinnym limitem. 

 Uzbrojony w rzeczy materialne (napoje, żele, kije, nandrolon ) oraz niematerialne (dobre słowo i uścisk dłoni mojej ulubionej biegaczki, która startowała na 25km) ruszyłem. Na dzień dobry troszkę asfaltu, żeby rozciągnąć peleton i ...wjazd na wąską ścieżynkę prowadzącą na Skrzyczne. Skrzyczne...gdzieś z tyłu głowy miałem niejasne wspomnienie, że kiedyś mi to dało ostro w ryj. No, ale skoro nie pamiętam kiedy, znaczy, że wyparłem już tę traumę z pamięci.

Jeżeli widzisz skręt w coś takiego, to wiedz, że coś się dzieje...

No to napieramy! Jest ciepło, ale do przyjęcia. Co jakiś czas łyczek z softflasków, oglądanie widoczków..jest cudownie. Pierwsza dyszka prawie godzinkę (!) szybciej niż zakładałem, więc jestem uskrzydlony.  Ale też czuję ,że nie jest tak, że zapierdalam ponad siły i zaraz mnie odetnie. Słońce, plaża góry, miłość w powietrzu. No jest świetnie. 
Zaczyna się podejście numer dwa - Magurka Radziewchowska zdobyta, szybkie przejście na Glinne i w dóóóóół....Dwudziesty kilometr minięty z utrzymaniem godzinnej przewagi nad wirtualnym partnerem. Punkt odżywczy. Szybkie piciu, gadu gadu z wolontariatem i jazda dalej. Wciąż jest cudownie. Wiadomo - czuć w nogach te ponad 20 km, ale jest spoko. Czas na podejście numer trzy - wdrapujemy się na Baranią Górę. Znaczy nie bezpośrednio, ale w górę! Czerwieńska Grapa jakoś przeleciała..i już zaczyna się coś dziać. Jest coraz trudniej, ale do 30km jeszcze jestem bardziej do przodu. Z 60 minut przewagi nad planem, zrobiło się ich 83. Nie doszacowałem drzemiącej we mnie mocy?



Niezbyt przyjazne do zbiegania.

Po współtowarzyszach niedoli widać, że lejący się z nieba żar, już zaczyna ostro dawać się we znaki. Szczególnie tym optymistom, którzy do tej pory przebiegli w swoim życiu, w górach maks 25km. NIe tego się spodziewali. Sam z resztą widzę, że tempo ubywania płynów, które mam ze sobą rośnie. A siły maleją. Tempo maleje... No jakoś dotarłem na Baranią, ale już z problemami. Musiałem sobie tam na kilka chwil usiąść, bo coś było nie tak...No, ale dobra...ruszam dalej - ma być w dół. 
I nagle...I nagle.. Parafrazując Kazika:

Stało się, stało się to co miało się stać
I na czterdziestym kilometrze, nosz, kurwa mać

No na 40 km ostro jebło. Z jednej strony w stosunku do planu osiągnąłem go szybciej o 105 minut, ale dotarłem tam już nieżywy. Chyba jakiś mały udar cieplny mnie trafił. Nagle zrobiło mi się zimno, zacząłem mieć zawroty głowy, traciłem równowagę (dzięki Bogu bieg nie był na jakieś tatrzańskiej grani, tylko na bezpiecznych błoniach). Zawartość żołądka podeszła mi do gardła...Tu stoczyłem ze sobą walkę co zrobić - zrzygać się jak kot i ulżyć sobie na chwilę (mając w perspektywie, ze to co zwróciłem musi być uzupełnione żelami), czy cofnąć to co mi się cofa i jakoś próbować utrzymać w żołądku to co tam włożyłem. Wygrała opcja numer dwa. Ale też w głowie wywiesiłem białą flagę. Robię jeszcze te kilka kilometrów do ostatniego punktu, tam siadam na dupie krzycząc Zabierzcie mnie do domu! Postanowione. Byle dotrwać. 
W międzyczasie mijam trzy chałupy . Na jednej namalowana dziecięcą ręką kartka "zimne napoje" i namalowany kufel. Zajebiście! Strzelę sobie piwko zero na odmulenie. Noooo....cóż...taki chuj. Pan właściciel miał tylko normalne, na które gorąco namawiał. Wziąłbym..ale musiałby mnie już przenocować :D 




POV: stoisz w tym miejscu, czujesz się wywrócony na lewą stronę, czujesz, jakby ktoś Cię wyżygał, podeptał Cię i ...i widzisz, ze musisz dotrzeć tam gdzie strzałka. A stamtąd już tylko 5km do mety.

 
Idę. Jest on. Punkt. Siadam. Dostaję gorącej zupy. Dostaję kanapkę. Przychodzą inni zawodnicy. Nie wyglądają na zadowolonych z życia. Siadają. Dostają zupę. Dostają kanapkę. Pijemy wodę. Pijemy izo. Punkt okazuje się być miejscem w dupie, pośrodku niczego - 6km do PKS. Jebać zejście z trasy. Zupa mi zrobiła na tyle dobrze, że czuję, że mogę spróbować. Kilka osób ma podobną rozterkę, ale każdy kto o tym wspomina dostaje cząstkę energii od innych, przekazaną słowem, zęby tego nie robił. Żeby spróbował iść dalej. Niech idzie z nami. Chociaż wszyscy wiemy, że to tylko takie gadanie, bo jak wstaniemy, każdy włączy swoje tempo i będzie tylko myślał o stawianiu kroku za krokiem. 
No nic...czas ruszać. Mówię sobie, że zrobię kilometr i najwyżej tu wrócę.  Rozpoczynam mozolny marsz na Skrzyczne - przez Malinowską Skałę i Małe Skrzyczne. Absolutnie nie jest lepiej. Kilometry robię po 18 - 20 minut. Ba, wyprzedza mnie dziewczyna, która ledwo idzie i wygląda jakby miała zaraz zejść. I to nie z trasy, ale z tego świata. I ona mnie wyprzedza w tym stanie! Mija 11 godzina wyścigu. Pomimo, ze są okolice 19 nadal jest gorąco. I źle. 50km - jestem 70 minut szybszy od planu. W ogóle nie robi to na mnie wrażenia. Idę...idę na Skrzyczne. Jestem obojętny na bodźce. Po prostu idę na Skrzyczne. Do masztu. Do masztu, który z każdym krokiem rośnie w moich oczach. Do pomnika Żaby, który tam jest. 


Może i jest źle, ale za to pięknie.


Dobra. Jest i cel, do którego zmierzałem tak mozolnie przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Co więcej - nawet stwierdziłem, ze nie pójdę do schroniska na piwko, które za mną chodziło, bo przecież jestem na zawodach i się ścigam. Nie wiem z kim, ale się ścigam. Więc ....biegnę w dół. No dobra - może pokracznie stawiam kroki trochę szybciej niż wchodząc, ale dla mnie to jak pęd. Boziu, nawet kogoś wyprzedzam! Fakt, ze to postacie z Nocy Żywych Trupów, ale co z tego? 55km. Koniec. Hm...a jednak nie...jeszcze dwa kilometry... Wiedziałem, zę coś jest nie tak. No ale już tylko ta wąska ścieżka, zaraz będzie asflat, zaraz mostek...zaraz meta... Ludzie, którzy czekają na pozostałych zawodników, zawodnicy, którzy już zdążyli skończyć, zjeść i się przebrać, przechodnie  i turyści uśmiechają się, machają, dopingują. Jakie to fajne. Ale nie tak fajne jak to, że już widzę tę cholerną metę. Jestem! 35 minut przed planowanym czasem. Ależ te ostatnie 20 km zeżarło z tej przewagi. Jak bardzo dało mi w kość. No ale mam pizze, mam piwko zero, rozmawiam z moją ulubiona biegaczką. Nie było piękniejszego momentu w tym dniu. 


No nie wiem....

Oczywiście, pomimo męki, którą przeszedłem, było zajebiście. Przyszły rok? Być może...







poniedziałek, 24 czerwca 2024

Włodkowa - no faktycznie okrutna.

     Nie pamiętam jak ją znalazłem. Pewnie gdzieś klikałem w Internecie za biegami i wpadła mi w oko. Szalenie atrakcyjna. Wymarzony pierwszy start w nowym roku. 33 km i 2152 meterki przewyższenia. Stosunek przewyższenia do dystansu 65 m/km. Chyba spoko. 

    Jarałem się, że jadę. Nie nastawiałem się na jakikolwiek sukces ( szanujmy się - sukces w moim odczuciu, to wynik, który mnie samego rzuci na kolana, a nie, że wygrana, czy pudło). Jak Adam Małysz chciałem oddać dwa równe skoki. Pierwszy skok to "trening", a drugi "zawody". Trenowałem sobie na spokojnie, starając się nie odpuszczać. Wprowadzając się delikatnie w trochę większe obciążenia/objętości. Ostrożność była wskazana, bo badania wydolnościowe, które sobie zrobiłem, wskazywały na to, że jestem:

a) gruby

b) stary

A wiadomo a2+b2=c2 (koniec kącika edukacyjnego). Widać więc jasno, że jest pod górę.

    Wracając do sedna - trenowałem sobie bez większego odpuszczania (co też wskazuje na to, że nie był to mega wymagający plan - grudzień 181 km łącznie, styczeń 189 km, luty 192 km, marzec 204 km...bez szaleństwa. Cieszyło jednak progresowanie. Drugi zakres sobie biegałem po 5:04 (uwierzcie, że na stan obecny, to szok i niedożywienie...), trasy w górach Świętokrzyskich pokonywałem, co wyjazd trochę szybciej... ot, małe rzeczy, a cieszyły. 

    Chwilę przed wyjazdem, jak to mam w zwyczaju, zrobiłem sobie teoretyczny plan na bieg. Wyszło mi, że złamię 5 godzin. Następnie zestawiłem to sobie z wynikami I edycji i od razu wiedziałem, że chuj z tego będzie, ale nie chciało mi się już kombinować..

    Do Porąbki przyjechałem dzień wcześniej - dzięki czemu piątkowy wieczór mogłem poświęcać się niezbyt biegowym rozrywkom - piciu, paleniu, obżeraniu się. Wiem, że głupio, ale taka była potrzeba chwili. Rankiem na stadion miejscowego LKS, odbiór pakietu ( czytaj - numeru startowego), jakieś śmieszki, żarciki....i jazda!

Tak, żeby się natchnąć przed biegiem...

    Wiadomo - pierw faworyci, później mocni, następnie ci, którym się wydaje, ze będzie dobrze, a potem ja z całą resztą. Start był wspólny dla dwóch dystansów, więc jedni szybciej, drudzy wolniej.

    Pierwsze pięć kilometrów poszło nawet nieźle (nawet 2 minuty szybciej niż plan), ale wiedziałem, ze to złudne. Z  resztek złudzeń odarłem się na starcie, gdy skojarzyłem, że tu był też Leśnik i organizują go te same osoby...wiadomo było, ze będzie wpierdol. Duży. Pokazał to z reszta już międzyczas na 10km - 15minut dołożone do planu :D  No, ale Włodkowa jest praktycznie pozbawiona płaskiego - tylko górki i dołki. I skoro już mówiliśmy o organizatorach - po co puszczać trasę po szlaku, jak można tych debili, którzy się zapisali, puścić na dziko przez las, jakieś kamienie, strumienie, liście do kostek, pod którymi nie wiadomo co jest.... Więc no...trochę wolniej. 


Się lezie....

    Trochę po 12 km pierwszy punkt odżywczy.  Śmieszki, żarciki, jedzonko i jazda dalej. Noo tak dobrze się leciało, że nagle myśl "a czemu tu nie ma oznaczeń trasy?". Ze mną się zgubiły ze cztery osoby. Każdy z GPS, trackiem w zegarku..i ze 400 metrów za trasą.. cóż...  Pierwszy punkt był jednocześnie rozejściem dystansów. 33km w lewo, 20km w prawo..wiec przynajmniej było wiadomo od razu, ze ten to właśnie Cię wyprzeda spuszcza Cię niżej w  klasyfikacji (jakby to miało znaczenie ;) ).  Leciałem sobie dalej, walcząc trochę z żołądkiem (coś mu nie siadło....), chcąc spokojnie dotrzeć do drugiego punktu żywieniowego na 18 km, bo później miał się rozpocząć koszmar (tak przynajmniej pokazywał profil trasy) - wdrapywanie się na Kocierz (mega wysoki szczyt, bo na całe 879 metrów górę...). Żeby odnotować - na 15km dołożyłem już sobie do planu 28 minut. Dotarłem. Zjadłam. Popieprzyłem głupotki. Lecę na Kocierz. 

Jeeezusie...!!!!

    Albo Mamusiu...w każdym razie chodzi o ratunek... Taaak...Kocierz....niby nic...879 metrów i szczyt...Nie działa na wyobraźnię, prawda? Tyle co pierdnąć, za przeproszeniem...Ale nie przy tym organizatorze. Wspinaczka po stromym podejściu (wspominałem coś już o puszczaniu trasy poza szlakiem...?), która kompletnie mnie załatwiła. Pięć kroczków ...i przerwa. Dziesięć kroczków...i przystanek... Jeszcze kilka kroków...i dupka na zwalony pień drzewa.. No chuj - kilometr w oszałamiającym tempie 22:15 min/km. No i poza bólem nóg, olbrzymi ból dupy, bo to ja byłem największym leszczem na podejściu i gdy wchodziłem sapiąc inni mnie mijali lekko dysząc.. No nic...widać byli (milion wymówek). Ale na szczycie, to ja byłem najszczęśliwszy na świcie! Przynajmniej na kilka chwil, bo przed sobą miałem kolejne trzy szczyty. Może już nie tak wymagające, ale...ale tylko w teorii. Bo w nogach już ich było ze sześć... 


Zawsze miło mieć miejsce, 
gdzie możesz się przygotować na śmierć.


    Koniec końców, wgramoliłem się jakoś na Cisową Grapę ( 25km, dołożone już prawie 55 minut do śmiałych planów z kartki), a następnie  krótki zbieg na pogawędkę do punktu odżywczego. Szybko sobie policzyłem, ze skoro lider był przede mną 2 godziny, to już raczej nie mam szans na pudło...Ale za to obżarłem się pomarańczy i ciastek. Więc kto był wygrany? 

    Z punktu ożywczego już ostatnie podejście na Kiczerę (oczywiście też okupione bólem, cierpieniem, stekiem przekleństw...) i...No aż głupio, ale pierwsza myśl, po zdobyciu ostatniej górki, to był smutek, że już koniec. Górek znaczy, bo zbiegu było jeszcze ze 4 km. Ale że rywalizacja sportowa już trochę zeszła na bok, to końcóweczkę przetuptałem w towarzystwie vege królika z Rudnika - Karoliny. Może dzięki temu pół-runda honorowa na boisku LKS nie wyglądała jak marsz pokracznego paralityka, tylko była lekkim, uśmiechniętym truchcikiem...  a później już same atrakcje: meta, makaron, piwo i uśmiech pewnej Kobiety, która... (a nieważne..., to nie jest dobra historia, ale ucieszyłem się, że tam była). 

Reasumując - Włodkowa - świetny wpierdol. Polecam. 

 

Widokowo - bomba. Bomba relaksująca. 



poniedziałek, 6 listopada 2023

Sezon, sezon jest nowelą....

 A ten - niespodziewanie - się skończył. Parafrazując klasyka - wspaniały to był sezon, nie zapomnę go nigdy. I nie - nie dlatego, że był cudowny, obfitujący w sukcesy, życiówki i tego typu historie. Raczej go zapamiętam z serii porażek, słabych wyników, wkurwienia na ból kolana... To z rzeczy życiowych. A z rzeczy nieżyciowych - dwa cudowne straty: Ultra Montaña Palentina u Hiszpanów i Strečnianska mašľa  u Słowaków. Pewnie kiedyś skrobnę dwa słowa o tych chwilach, a tymczasem dwa inne słowa o polskim, równie pięknym, XI ultraMaratonie Bieszczadzkim. 

Zasadniczo nawet przez myśl mi nie przechodziło, żeby  wybrać się w piździerniku do Cisnej. Wiadomo jednak, że mam słabą silną wolę, więc zostałem przekonany, że będzie fajnie i warto. No dobrze...  Długo zastanawiałem się nad dystansem, bo start był cztery tygodnie po Hiszpanii i miałem obawy o regenerację, ale finalnie padło na 52km.  Spuszczając zasłonę milczenia na dramaty życiowe, które się rozgrywały, finalnie w Cisnej zameldowałem się sam. Nie, żeby mi to jakoś przeszkadzało, no ale ktoś mnie, kurwa, na ten start namówił... 

Do Cisnej, jak to do Cisnej - z Warszawy kawał drogi, ale spokojnie sobie dotarłem na miejsce, zameldowałem się cudownym domku, odebrał pakiet, nażarłem się jak prosiak, przygotowałem graty na rano i poszedłem w kimę. Bo "rano" oznaczało pobudkę o nieludzkiej porze 4:00. Wiem, że się powtarzam, ale o tej porze to się powinno kłaść spać ewentualnie, a nie wstawać. Ponarzekałem, zrobiłem poranną toaletę, wzbogaconą o zaklejanie plastrami newralgicznych miejsc i smarowanie się Sudokremem i poczłapałem na start. Tam już czekał taki widok:



Podekscytowany tłum, jak zawsze pełen energii, rzucający podśmiechujki, żarty, żarciki, nawoływania, przekomarzania się z konferansjerem...Nic lepszego nie mogło mnie o tej porze spotkać. Nooo..może trochę ciepła...Dzień, według prognozy, miał byc słoneczny, jak na październik ciepły...marzenie....BUM! Marzenia o słonku, ciepełku i bezchmurnym niebie przerwał wystrzał startera. Nakurwiamy! 
Nooo....moze troszkę przesadzam z tym nakurwianiem, bo plan zakładał dość  spokojne tempo - planowane zakończenie w okolicach 8 godzin i 30 minut. Ale, że początek był asfaltowo-szutrowy, to relatywnie nie było źle.  Pierwsze kroki z czołówką na głowie, bo szósta ano jednak trochę ciemna...z czasem zaczęło się rozjaśniać...wyczekiwane słońce miało zaraz nadejść... No cóż.... tak wygląda słoneczny, bezchmurny dzień w Bieszczadach:



No nic...czekając na słonko napierałem dalej. Temperatura była łaskawa, więc jakoś szło. Co więcej każdy mnie przekonywał, ze już niedługo - bo około południa - będzie tak jak zapowiadała Pani Pogodynka. Luzik..to tylko 5 godzin czekania.... 
Pomimo dobrego oznaczenia trasy, mgła się dała we znaki przynajmniej kilku osobom, które we mgle nie spostrzegły, że ścieżka, ścieżką, ale znak mówi odbij z tej ścieżki w tę drugą ścieżkę..No nic..jak ktoś ma tyle siły w nogach, żeby biec na ślepo, to i ma jej tyle, żeby kilka kilometrów ekstra sobie dołożyć.  

Pomny historii, które mi opowiadało kilka osób, jak to w czerwcu na Festiwalu Biegu Rzeźnika na punktach odżywczych brakowało dosłownie wszystkiego, z wodą na czele (a czerwiec był z gatunku tych ciepłych), rozsądnie sobie gospodarowałem zasobami prowiantowymi. Zupełnie niepotrzebnie jak się okazało...


Jak widać było wszytsko....woda, izo, cola, zupa, ziemnaiki z ogniska, makarony, owoce, orzechy, kabanosy...no długo można wymieniać. A do tego creme de la creme w postaci wolontariuszy. Znakomita ekipa. Czapki z głów za ich pracę, uśmiech, pomoc i dobre słowo. 

Nooo...więc najedzony, napity, w doskonałym nastroju parłem sobie naprzód. Z międzyczasów wciąż można było estymować wbiegnięcie na metę w okolicach szacowanych 8h30min. Elegancko. Co więcej - wyszło w końcu długo oczekiwane słońce. Doskonały nastrój troszkę mąciła myśl, że skoro tak fajnie się zbiega, a przy zbieganiu mija się jakichś umęczonych typów, którzy mają numery startowe i mozolnie wdrapują się na górę, to ja chyba też w którymś momencie będę takim typem... Hm...



W sumie to był taki bieg bez większej historii, ale pełen bardzo pozytywnych emocji i radości. Radości, której nawet nie mąciło to, że blisko mety wyprzedziła mnie dziewczyna z 90km :D I to w jakim stylu...lekko jak sarna... a za nią (kilka minut za nią...) ja - zdyszany, grubawy starzec z uśmiechem od ucha do ucha na ryju. 
Na mecie medal, piwko (0% cóż za rozczarowanko - trzeba było później nadrobić), wymiana uwag z leżącymi na orliku biegaczami...
Ach no i jeszcze jedna cudowna rzecz - nie bolały mnie kolana (wspominałem, zę jestem starcem, nie?).
Być może kiedyś jeszcze raz go sobie przebiegnę...




 





środa, 3 maja 2023

Kto by tam wspominał co było kiedyś... W końcu kiedyś wszystko było lepsze, to po co się wkurwiać....

 Nooo.... troszkę mi nie było po drodze z pisaniem notatek z tego co się działo...bo w sumie niewiele się działo. Niby w treningu, ale jakoś tak...niby chciałem, a wychodziło na pół gwizdka. Gdy była jakaś górka formy, to przyplątywał się covid i kopał dołek... kilometraż 2143km w 2021roku, 2247km w 2022 roku - niby spoko, a jednak prawie 400 km mniej niż w ostatnim, dobrym, 2019 roku. Więc sami widzicie. Oczywiście w międzyczasie trafiło się kilka startów: 3x Kopa (42km), Leśnik Lato (48km), Garmin Ultra Race (miało być 82km, a skończyło się na zejściu z trasy na 69km, bo kolano mi umarło) w 2021; Gorce Ultra Trail Zima (24km), Wielka Prehyba (44km), Śmierdzący Leń (kameralne, ale super fajne 27km w Ujsołach), Chojnik Maraton (42km) w 2022r. Jak widać, biegi raczej celowane do 50km, bo inaczej kończy się dramatem. W tym roku, zrobiłem jeszcze Zimowy Półmaraton Gór Stołowych, bo nie mogłem na dupie usiedzieć i miałem zapotrzebowanie na ruch. Było świetnie i dodatkowo nauczyłem się dwóch rzeczy. Pierwsza - że moje cienkie rękawiczki, które radzą sobie w mieście na krótkim dystansie, po trzech godzinach w górach nadają się tylko do udawania, że są. Druga - że karbonowe kijki łamią się łatwiej niż aluminiowe (serio - aluminiowe złamałem w Tatrach, gdy musiałem się awaryjnie uwiesić na jednym, jak naczekanie, bo bym ostro zjechał w dolinę; a karbonowe? Ot...złamały się przy normalnym oparciu). A nie - przepraszam - nauczyłem się trzech rzeczy - że dobry producent (tak, tak ja cały czas o kijach) nie zapomina o swoich Klientach, po okresie gwarancji. Te karbony, które złamałem, były z Black Diamond i pomimo tego, że upłynął okres gwarancyjny, zwrócili kasę. W ramach podziękowań nowe kijeczki, też są Black Diamond :) 

Szukając jakiegoś biegu na kwiecień wybrałem znów 3x Kopa. Wspominałem tamten bieg, to jak mnie umęczył i stwierdziłem, że może warto się z nim zmierzyć ponownie. Na papierze (patrząc na to jak wyglądały wyniki na treningach) w 2021 byłem lepiej przygotowany niż teraz, ale ...hm...no, argumentów nie miałem - miałem natomiast chęci i cel. Celem było zrobienie wyniku z szóstką z przodu (w 2021 skończyłem z czasem 7:02:ogonek). Więc trzeba było te 3 minuty pobiec szybciej? Dużo? Nie sądzę...wystarczy przyoszczędzić na punktach odżywczych i cel osiągnięty.

Widoczki są.

Wieczór przedstartowy spędziłem na niezbyt sportowych rozrywkach (no, ale co robić w Pokrzywnej?), ale nie sądzę, żeby miały one wpływ na to co się zadziało później...ale nie uprzedzajmy faktów. 
A historia jest taka - dzień startu, piękna pogoda (żadnej chmurki na niebie,  Słońce i milutka temperatura), entuzjazm tłumu startującego (razem startowały dystanse 20, 42, 63 i 100km), szał tłumu kibicującego.... I ruszyli!
No to i ja ruszam...jakoś tak szybciej niż zwykle, z większym animuszem...no, ale to "tylko" maraton, to dam przecież radę.  Po pierwszych 5km porównanie czasu z poprzednim startem - nadrobione 3 minuty. No kurwa. Szybko się rozprawiłem z celem. Teraz wystarczy tylko utrzymać.  Więc utrzymuję. 10km - pierwsze podejście pod Kopę Biskupią - wciąż 3 minuty szybciej niż w poprzednim starcie. Napieram z animuszem. 

Charakterystyczny punkt na szczycie.


Punkt żywieniowy na Kopie i jazda dalej. 15km - już  szybciej o 5 minut, względem startu w 2021. Jestem zachwycony - tempo dobre, cel w zasięgu ręki, samopoczucie wyborne, pogoda piękna, ludzie to kurwy  gadatliwi i sympatyczni. Co może pójść nie tak? Napieramy. 
20km - koniec pierwszej pętli; półmaratończycy idą odebrać medal, pozostałe trzy grupy lecą dalej w trasę. Przewaga nad samym sobą z poprzedniego startu wzrasta do 9 minut. Kilka pagórków (25km, wciąż utrzymane 9 minut) i rozpoczynamy drugą  wspinaczkę  na Kopę (oba podejścia jakieś 3,5-4km z przewyższeniem 515m). Drugie podejście bardziej strome, poza szlakiem, trochę dające w kość... No ale idę. Jest świetnie. 

Charakterystyczny punkt na punkcie odżywczym.
 
Wdrapałem się drugi raz. Już zasapany - ale radosny. Parę orzechów na punkcie, trochę ploteczek i żarcików, uzupełnione bidony, banan dla kurażu i jedziemy dalej. 30km - ciągle 9 minut przewagi nad swoim cieniem. I kołacząca w głowie myśl Uda się; nie da się tego spierdolić. Szósteczka z przodu coraz bliżej. Rozpoczynam wspinaczkę na Srebrną Kopę. Naprzód!!
I nagle....nie wiadomo skąd....nie wiadomo jak...niespodziewanie...pojawiła się ona. Ona - słynna na cały świat maratońska ściana.  Ściana, w którą uderzyłem z całym impetem i nie zostało ze mnie nic. Nic poza bólem każdego mięśnia i wszechogarniającym pragnieniem. Praktycznie pełzłem i piłem po łyczku modląc się, aby jakieś 0,7 izotonika starczyło mi na 4km (!). Koszmar... Pełznę pod górę...na 35km mam już 9 minut straty do czasu z 35km z poprzedniego startu. 18 minut rozmienione na jakichś trzech kilometrach. Nie ścigam się juz nawet sam ze sobą. Obojętne mi, ze mijają mnie ludzie - biegacze, turyści, wczasowicze z dziećmi...ja po prostu chcę dojść do punktu na 36km i tam skonać... 

Sztampowe i najczęściej pojawiające się pytanie.



Jestem. Jedzenie. Picie. Leżak. Czas dla siebie. Tak właśnie wygląda punkt odżywczy na 36km.  Ach..no i strasznie mili wolontariusze. Cudowny moment. No...ale nie chcieli mnie przetrzymać, więc musiałem iść dalej. Dołożone już 11 minut. No nic... wszystko mi (w miarę) przeszło, poczułem się lepiej, ruszam. Nieśpiesznym tempem, bo i głowa nie chciała, nóżka nie kręciła a i warunki na trasie na to nie pozwalały. I o ile wcześniej się dawało jakoś boczkiem, suchą noga, to teraz wyglądało to tak:

Gdzie strumyk płynie z wolna....

Strumień wody po deszczach, też stwierdził, że się wybierze szlakiem. Błoto, czasami za kostkę, to zawsze jakaś atrakcja do wspominania. Więc spokojnie, z chlupotem wody i błota w butach, spokojnym truchtem do Pokrzywnej.  Troszkę podkręcenie tempa na ostatniej prostej (bo po chodniczku...) i jestem. Jestem dziękując Bogu, że ja za strzałkami "do mety" a nie "kolejna pętla".
Finalnie, zamiast 6:XX, się zrobiło 7:14. 


Po zakończeniu i spokojnej analizie, okazało się, że przebieg tras trochę się różnił, ale niesmak siódemki z przodu pozostał...

Cóż....wyniki słabe, ale widoczki piękne....

 

#3xkopa #trail